Hazackiego Pierdoły Gawędy I



Matka wojna



Rozsuńcie się, smarki, puśćcie mnie… A ty leż, synku… Zasłużyłeś, he,he… Pokaż, niech no obejrzę. Dobrze będzie, ładnie cię padre połatał., wyczyścił… dobrze będzie, nie bojaj się. Szesnaście lat, wiek w sam raz na pierwszą bliznę. I to chwalebną, w służbie książęcej, w walce a nie w bordlu otrzymaną…

Jeno szkoda, że od kuli. Od szabli, widzisz, blizna ładniej wygląda, a od kuli – ot tam, jak pępek drugi, jeno że na boku… No i goi się trudniej, jątrzy… rozpalonyś, widzę. Psiakrew, gdzie ten gąsiorek… zostaw, sam mu naleję… Pij, lepiej ci będzie.
Ha, dostałeś tak samo, jak ja… kiedyś, dawno, na Tetydzie. Co? Nie, dawniej jeszcze. W czasach gdy za Juana Aragońskiego dałbym się na wolnym ogniu usmażyć, a imienia Aleksiusa używaliśmy zamiennie z kurwa mać… I wiąże się z ową raną historia, a jakże. Chcecie? Siednijcie, opowiem… I nie, w tej opowieści nie będzie Dona Alejandro, Aidy ani Inezy. Które w owym czasie pewnikiem były jeszcze płaskie jak deski i nosiły mysie ogonki…

Było to w czasie II Wojny o Tron. Biliśmy się wtedy, jako rzekłem, na Tetydzie. Tam, gdzie stacjonowałem, nie było linii frontu, „biliśmy się” oznaczało więc włóczenie się po lasach i strzelanie do tych, co na zbrojach mieli wszystko oprócz Pazura Albo do maruderów stron obu. A jak się człek nachodzi, to wychodzi…
Pluton mój, siedemnastu chłopa wraz ze mną, wychodził grupę Hawkwoodów. A w leśnym terenie zapomnijcie o kulturalnej wymianie ognia na dystans… Dwa-trzy razy obie strony zdążyły z gwerów wypalić, i to w biegu, a potem poszło już na bagnety. Oraz noże, pięści, zęby, kamienie, cokolwiek czym można było zabić. Człowiek strzela, a Wszechstwórca kule nosi. I dwie doniosło właśnie do mnie. Jedna w ramię, wiele krzywdy nie zrobiła, przez miętkie przeszedłszy. A druga – właśnie jak ciebie. Spłaszczyła się przechodząc przez zbroję, przejechała po żebrach i zatrzymała się na plecach, pod skórą… Jak się ocknąłem, z moich przeżyło sześciu, z czego dwóch rannych. Tamci… kto pardonu prosił, wziął nożem po gardle. Taka jest, niestety, wojna. A ocalali obwiesie z mojego plutonu, dwóch wolnych i czterech poddanych, myśleli żem padł. Zarżnęli tedy, między innymi, dwóch herbowych. Psiamać, dobre dwie setki feniksów by za nich skapnęło…
Podniosłem się… nie było czasu na reprymendy, wzięliśmy co się szybko dało, naboje, manierki, sakiewki, pierścienie tych dwóch, opatrzyłem z grubsza swe rany i w nogi. To „w nogi” było pobożnym dość założeniem, szedłem słabo, krwią często plwając. I tak lepiej niż jeden z żołnierzy, Juanem zwany, któren miał udo do kości bagnetem chlaśnięte. Do wieczora zrobiliśmy tedy kilka mil. Położyliśmy się spać pod wielkim głazem, ognia nie niecąc. Gdy rankiem obudziłem się, było nas już sześciu. Juan siedział, wpatrzony w las szklistym wzrokiem, ze zbroczonym nożem w sztywnej prawicy i rozchlastanym lewym przegubem. Widomie, rzecze Varro, kapral mój, nie chciał ów pochodu opóźniać. Popatrzyłem nań… wzrok mi się nieco mglił, ale spojrzenie mi się nie podobało. Zwłaszcza że Juan był leworęczny…

Cóż wiedziałem o owym Varro? Był to wolny, lat trzydziestu, z których dziesięć przewojował. I tyle, dziatki. Byłem dziewiętnastoletnim porucznikiem, mniej się na ludziach znałem… i mało się interesowałem, za szybko się zmieniali. Rzecz nazwawszy po imieniu, rotacja była intensywna. Nie słuchałem też, dureń, co on wieczorami przy ognisku opowiadał…

Wstałem… i zakręciło mi się w głowie, omal nie poleciałem na pysk . Wtedym się zorientował, że trzymam w garści pustą manierkę. Od obudzenia, przez minut kilkanaście, nieświadomie wypiłem wszystko. A gdy pomacałem się po boku, w którym kula owa tkwiła, cóż… to szyszki z pobliskiej sosny pospadały. Nabrzmiało, napuchło, a gdym rozpiął kaftan i pancerz… wiecie, dziatki, co to paluchy Ponurego? Tak to wygląda… jakby kto kościstą dłoń przyłożył, czerwone ślady zostawiając. A jak pojawiają się na skórze, to szukaj szybko Amalteanina.
Varro też zobaczył, orzekł że naciąć trzeba. Może bym i się zgodził… tylko nie po Juanie, zbyt byłem pewien że natnie tak gdzieś do serca. Posłałem go w diabły, kazałem sobie z pobliskiego drzewka kulę ociosać. A gdy ciosali, przesunąłem przezornie kaburę by zdrową ręką pistoletu, gdyby potrzeba zaszła, dobyć.

Ruszylim poniewczasie, w tempie kulawym bardzo. Lewy bok rwał niemiłosiernie, z prawego ramienia tez pożytku wielkiego nie miałem, było nie było dzień wcześniej przeszedł przez nie pocisk. Jak to mawiają, wiecie, nie ma rączek, nie ma ciasteczek. A potem zaczęła napływać gorączka… do popołudnia przeszliśmy może trzy mile, żeby nie strumyki rozliczne, których wodą pragnienie gasiłem, pewnie bym skapiał… Ale nie ciesz się zbytnio, powiada Kostucha, pojrzyj, jak się gemajnom twoim oczka świecą. Wierę, trochę by kroku przyspieszyli, w dwie litanie ani smrodu by po nich nie zostało. Ale wtedy zostałby pierścień, trzos, pistolet, pancerz… A czekać aż sczeźnie nie ma czasu…
Nie wiedziałem zresztą, czy to maligna, czy w istocie coś widzę, czy szepczą a na mnie złym okiem poglądają. Doszliśmy nad brzeg parowu, którego dnem płynął dość szeroki strumień, rzeczka nieledwie. Kazałem popasać, usiadłem… i odpłynąłem. Ledwo do mnie docierało… prawie nic. W malignie nie czułem upływu czasu, nadciągającego chłodu wieczoru, obniżającego się za koronami drzew słońca…
- Chyba już zdechł…
Błysk na klindze noża, potem ból serdecznego palca… Ścierwa myślały żem już ostatnie tchnienie wydał, Foca zabrał się za oderżnięcie palca z pierścieniem… I dobrze było kaburę przesunąć, strzeliłem z lewej na oślep, trzy razy, usłyszałem jak pada i rzęzi. Wstałem, broń wyciągając, tamci czterej byli jako rozmazane plamy… strzelili nierówno, jeden drasnął mnie tylko… zatoczyłem się, ziemia spod nóg uciekła, poleciałem…
No i poleciałem, dziatki, na zbity pysk, turlając się po zboczu parowu jako ta laleczka szmaciana. Nie wiem ile tego było, trzydzieści stóp, może więcej. Pokulałem się na sam dół, plasnąłem w wodę… pełno tam różnego gówna leżało, konarów, kamieni… dziw że na nic się nie nabiłem ani nie połamałem. I dobrze że ciemno się robiło, żaden z tych kurwich synów nie kwapił się żeby zejść i roboty dokończyć. A cóż ja? Poczułem wodę, dziatki. Nie wiem, czy które z was kiedyś tak paliło. Na czworakach piłem, lałem na łeb, moczyłem odzienie, byle tylko było odrobinę chłodniej…
Ha, nawet pistolet swój znalazłem, czołgając się po brzegu strumienia. Pamiętałem tylko tyle, że należy go schować do kabury, potem chyba zasnąłem…
Obudziłem się, gorączka chyba spadła, we łbie przejaśniało… Pomyślałem, może teraz, choć ciemno, abscessus ów rozetnę, a tu – nie ma noża… Foca, niech mu Quillipoth ciężki będzie, moim własnym nożem chciał mi snadź palec odciąć i ów pewnie gdzieś na górze leżał. Nie we łbie mi było na górę się piąć, ruszyłem wzdłuż strumienia. A raczej wlokłem się, noga za nogą… nie wiem, jak długo. Zwłaszcza, że febra wróciła, znowu lazłem jako ten golem, co jakiś czas lecąc na kolana by wody się napić, podnieść się… potem, szczerze, chyba lazłem na szczególniej jasną gwiazdę, co między drzewami świeciła. A potem, dziatki, zorientowałem się że to nie jest gwiazda… Tylko właśnie wtedy film mi się urwał…

Co pamiętam potem, pytasz? Niewiele. Suche posłanie, wypchany grochowinami siennik pod rzycią, mocny rosół którym mnie pojono… I grubo obandażowane żebra, snadź ktoś zrobił to co ja wcześniej zamierzałem i kulę wyciął. Tudzież ręce i ślad głosów w uszach… młodych, dziewczęcych zgoła. I nie wiem, ile dni minęło, sami wiecie… jesteś zdany sam na siebie, to góry przeniesiesz, choćbyś miał w bebechach dwanaście cali klingi, a w rzyci dwa funty odłamków. A ledwie się znajdzie łóżko a opieka… ot, leży jaśnie pan, pozwala by mu rzyć podcierano a krzywi się za byle dotknięciem jodyny. Więc, dziatki, nie pamiętam, ile dni minęło. Dwa-li czy pięć? Jaka różnica?

Gdzie byłem? Schronienie, rzekłbyś, dość typowe w górskich rejonach Tetydy, grota skalna osłonięta od wejścia ścianą z grubo ciosanych bierwion, umeblowana prostymi sprzętami. Uniósłszy się z posłania, mogłem przez wąskie okienko dojrzeć polankę przed jaskinią. Co było w głębi groty - wiecie, dziatki, zdrowym jeszcze nie był, wzrok wciąż figle płatał, poza tym, anim się interesował.
A te, co się mną opiekowały… dwie dziewczyny, lat niecałych dwudziestu, widomie siostry… Gdy wzrok z czasem lepiej służył – nie odgadłbyś, jakiej rasy, istny tygiel rysów, chociaż obie wysmukłe, czarnowłose… albo tak mi się wydawało. I nie powiem, jako te kwoki wokół mnie chodziły… Słyszałem jeszcze jeden głos, niewiasty snadź starszej, tej jednak tak szybko nie zobaczyłem…

Ale matka wojenka dała znać o sobie. I to akurat dnia, w którym byłem zdolny wreszcie usiąść bez krzyku. A ja, poza usiednięciem niezdolny uczynić wiele więcej, wszystko przez owe wąskie okienko widziałem. Obie siostry, jak to w gospodarstwie bywa, przy robocie były – jedna kozę doiła, druga robiła przy żarnach. I wtedy wpakowali się na polankę nieproszeni goście.
Tak, tego skurwysyna Varro z miejsca poznałem. Ale nie on tu dowodził. Jeno Armando Nunez.
Co po minach waszych widzę, część słyszała, część nie… Prawda, był to baron dobrego rodu, przy tym żołnierz wonczas sławny… Jeno wojaczka wypleniła w nim wszystko, co ludzkie.
Jam go już wcześniej spotkał. Pół roku wcześniej gdyśmy, też na Tetydzie, wzięli Baile Atha i gdy córce dowódcy właśnie z przybocznymi tłumaczył, że papa źle zrobił nie poddając się od razu. Tfu! Jużem, głupi, chciał za rapier chwycić, jeno sierżant Balboa wytłumaczył mi, że są przyjemniejsze sposoby na samobójstwo. Tu, powiada, on jest bohaterem dnia, jeśli nawet zdołasz ubić, to on będzie męczennikiem a ty mordercą. Że dygresję uczynię, może i zostajesz podporucznikiem po ukończeniu Akademii, ale jeśli nie docenisz sierżanta którego wraz z plutonem dostajesz, jeśli nie słuchasz jego rad, było nie było często wolnego a nie szlachcica, twoja kariera może być bardzo krótka.

Pół roku później było publiczną tajemnicą, że jeno za zasługi w boju a strach wywierany wśród przeciwnika przymyka się oko na jego zbrodnie… a dwa miesiące dalej już nikt nie przymykał, za zabójstwo markiza Pescarosa, któren na gorącym uczynku go nakrył i ująć chciał, jeno się z siłami przeliczył, zaocznie go na gardło skazano. Tym sposobem przybyła na Tetydzie kolejna, tylko bardziej zajadła i wyszkolona, banda maruderów. Od czasu do czasu znajdowano ich wizytówki – popalone sioła, pomordowanych mieszkańców oraz żołnierzy, którzy ich ścigać próbowali. A teraz, mając niemal dwudziestu chłopa, był ode mnie o szerokość polanki.

Z początku, zdało się, chcieli jeno o wodę, posiłek a odpoczynek prosić. Tylko, lubo gorączka jeszcze mnie nie odstąpiła, widziałem te twarze… spojrzenia… Pozornie grzecznie zasiedli przy stołach przed grotą, a potem w sekundzie się zaczęło. Krzyk, trzask dartej przyodziewy, rechoty, wzajemne zagrzewanie… Jedną, dla wygody dowódcy, do stołu przywiązali, drugą powlekli na spłacheć trawy. Ta broniła się bardziej, huknął strzał, po nim klątwy, poganianie, żeby szybciej, kończ już, moja kolej, póki ciepła…
A ja? Najrozsądniej byłoby niby zwiać w głąb groty i przeczekać – zabawią się i pójdą, jaskinia nie chata żeby się strzecha do spalenia nadawała… Pewnie dlatego sięgnąłem do węzełka, w którym moje rzeczy były, wyciągnąłem zeń pistolet i pokuśtykałem do wyjścia, wspierając się na szabli. Zanim pokonałem te może trzy kroki, dwakroć musiałem się z kolan zbierać, nogi odwykły od chodzenia…
Rachunek prosty – siedem kul, ich dziewiętnastu, jeszcze szabla… dobra do tego, by przy odrobinie szczęścia ubili szybko, a nie wzięli żywcem. I jużem w drzwiach niemal stanął, gdy kazała mi się zatrzymać.

Ta, której jeszcze z bliska nie widziałem. Matka. I nie dlatego, że musiała być matką tych dwóch… dlatego, że gdym na nią spojrzał, to słowo nasunęło się pierwsze.
Wiele mogłem ujrzeć w obliczu kogoś, komu hańbią i mordują córki. A ona patrzyła na scenę ze spokojem, pogodą, uśmiechem nieledwie…
-Zostań…
Demony, ten głos… słów nie staje. Nie był rozedrgany, przerażony, wyduszony ze ściśniętego gardła… Było w nim ciepło, dziatki. Oraz coś, co sprawiło, żem usłuchał. Nie, nie rozkaz. Prośba, której nie zechcesz odmówić…

Powolnym, spokojnym krokiem podeszła do maruderów. Do Nuneza, który po gwałcie jeszcze portek nie dopiął, który komentował i zagrzewał swoich. Idąc rozwiązała powoli sznurki, wyśliznęła się z sukienki ze zgrzebnego płótna. Ciało miała dojrzałe, rozkwitłe, ale wciąż gładkie. Dowódca maruderów uśmiechnął się obleśnie, owi jęli go sprośnymi komentarzami dopingować. A Matka wyciągnęła doń rękę, powiodła go na stertę liści pod skałą, położyła się, wzięła w siebie…
Stałem w otwartych drzwiach jak kto głupi, z rozdziawioną gębą i opuszczoną ręką z pistoletem. A potem ujrzałem, że tak samo stoją maruderzy. Oraz że Nunez w jej objęciach o świecie zapomniał…
Śmiejesz się… bo nie wiesz, o czym mówię. Nie spostrzegł, jak maruderzy zbierają się półkolem, porzuciwszy obie córki. Nie usłyszał, jak jeden odważniejszy ponagla, by skończył, reszta czeka. Nie usłyszał przekleństw. Nie przestał, gdy błysnął nóż i chlasnął mu plecy. Nie zareagował, gdy dobyto kolejnych… gdy maruderów ogarnął szał, gdy jęli dźgać się wzajem nożami, z pistoletów w twarze a piersi palić, pazurami w oczy dźgać, kruszyć czaszki kamieniami… Skończył długo po tym, gdy ostatni maruder ducha wyzionął. Wstał, rozglądając się ślepym wzrokiem, jak obudzony z długiego snu, brocząc krwią z rany… a Matka spojrzała mi w oczy. Bez słowa, lecz zrozumiałem. Uniosłem rękę, strzeliłem… i jeszcze raz… dwie kule w pierś, wystarczyło…
Podniosła się z liści, założyła sukienkę. Wiem, trzeba było pomóc tej postrzelonej, może jeszcze… wtedy zobaczyłem, że siostra ja podnosi, że tamta staje na własnych nogach, bez oznak bólu, z takim spokojem na twarzy jaki widziałem u matki… i czymś jeszcze…
Pogładziła dłonią nagi brzuch, gestem jaki widywało się w sumie często. Nie, synku, nie jak zgwałcona minuty temu. Jak brzemienna.
¬- Mam ją, matko…
Tego już dla mojego skołowanego łba było za wiele. Pistolet wyleciał z ręki, nogi się rozjechały, klapnąłem dupą na przyzbie… Gdy podeszły, wszystkie trzy, wykrztusiłem tylko jedno, zgoła najmniej precyzyjne pytanie…
- Dlaczego?
Dlaczego co? Dlaczego mnie ratowały? Dlaczego pozwoliła na gwałt, zamiast zesłać na nich szaleństwo od razu? Dlaczego najwyraźniej są brzemienne? Wreszcie – dlaczego zostawiła Nuneza dla mnie?
- Dlatego, żeby dali nam córki. Tak, jak to jest od pokoleń. Tak, jak przyszłam na świat ja, moja matka, a przed nią jej matka… i jej matka… Tak, jak jest od wieków…
Dlatego, że niewielu na świecie swymi czynami zasługuje na to, by nas spotkać. By dać nam córki i umrzeć. Dlatego, byś o nas opowiedział. Będziesz wiedział, kiedy i komu.


Następnego dnia opuściłem to dziwne miejsce… Nie myślcie, patrząc na ich twarze, słysząc ten niezwyczajny głos, chciałoby się tam zostać długo… Ale czułem, że nie pasuję tam miejsca. Opuściłem je odżywiony, połatany, dobrze wyposażony w to, co przy maruderach było. Jeno pieniędzy ni kosztowności nie tknąłem… kromie sygnetu Nuneza, który razem z palcem i uchem właściciela wtłoczyłem do manierki z bimbrem. Pożegnała mnie…
- Nie byłbyś dobrym ojcem dla naszych córek, Vincente…

Po sześciu dniach wędrówki trafiłem na hazacki oddział, po kolejnych trzech siedziałem już w obozie i składałem raport. Wszystkiego nie powiedziałem… ale nałgałem też niewiele, mówiąc że znalazłem ścierwo Nuneza w wykrocie niedaleko pobojowiska, widomie ranny odczołgał się i tam skapiał.

O Matce zmilczałem prawie pół roku… aż na Aragonii na biesiadzie usłyszałem swoją własną historię. Opowiadał ja starszy już żołnierz, a przydarzyła się mu czterdzieści lat wcześniej… jeno na Kish. Przez następne lata usłyszałem jeszcze o Matce z Criticorum, B2, Aylonu, Cadavusa… Rok temu, lat pięć, dwadzieścia, sześćset… Aż zacząłem opowiadać i o swojej. Dlaczego? Może usłyszawszy taka historię ktoś cofnie rękę wyciągniętą po pistolet, zgasi żagiew miast cisnąć ją na strzechę… Może warto pamiętać, że nawet jeśli nie dosięgnie cię sprawiedliwość za zbrodnie, zawsze możesz napotkać Ją…

Bo, dziatki, tyle można. Taki już jest ten świat, zawsze znajdzie się ktoś godzien uczynić ja brzemienną. Dać światu kolejna Matkę Wojnę.