Hazackiego Pierdoły Gawędy II



Wiara, nadzieja, miłość


…wiedzcie, dziatki, nie zawsze tak było. Kiedyś Świątynia Avestii była bardzo potężna i wpływowa… zanim ich patriarcha Mariusz II za mordę wziął i pokory wobec człeka, a i wobec siebie samych nauczył. Ale pamiętam czasy, gdy mogli wiele. Czasy, w których żonglując strachem a wiarą pośród pospólstwa, mogli rozkazywać nawet szlachcie. Daj wina, synku, niech żałość przełknę… przypomniała mi się bowiem historia jedna. Taka, która i teraz boli. Posłuchajcie…

Powiadomiony przez służkę, że, cytuję, „jaśnie pan wyjechał na poranny galop, a pani w polu pracuje”, poszedłem się szybko ochędożyć, na odchodnym kazałem jeszcze konia siodłać. Żeby wyjaśnić, świeżo przybyłem w gości do majątku mego druha, kawalera Pablo Montellano, z Justusów. Praca w polu? Nie, sierpem nie machała, nie myśl sobie…
Godzina nie minęła, a odnalazłem Marcellę. Z grzbietu końskiego widać było jedynie służącego, który trzymał wielki, chroniący od słońca parasol nad wykopem. A w rzeczonej odkrywce…
- Zamierzasz to sklejać? Nie prościej ulepić i wypalić nowe?
Uniosła głowę, błysnęły ząbki jak perełki.
- Proszę, proszę, don Vega… Cień wreszcie oderwał się od pana… nie sądziłam, ze to możliwe.
Marcella zawsze miała skłonność do różnorakich staroci. Wszechstwórca wie, co widziała w potrzaskanych garnkach, ogryzkach zardzewiałego żelastwa i zaśniedziałych grudkach miedzi.
Odłożyła miotełkę, którą czyściła coś w wykopie… na visus potłuczony garnek. Ściągnęła bawełniane rękawiczki, otrzepała spódnicę z ziemi, wyciągnęła rączkę. Pomogłem jej wyjść. A potem ją uściskałem, delikatnie…
Wiecie, dziatki, to niezwykła rzecz. Widzisz, jak dziewczyna robi dziesięć mil targając taśmy do cekaemu, razem z tobą wcina nadpsute konserwy czy półsurowego bagiennego potworka, zapijając stęchłą wodą, podrzyna gardła Kurgańcom, brodzi po szyję w bagnie pod gwiżdżącymi kulami… a potem nagle traktujesz ją jak kruchą figurynkę z porcelany. Nawet nie dlatego, że zrzuciliście mundury i jesteście szlachtą. Wszystko przez zaznaczające się coraz bardziej pod spódnicą macierzyństwo…
- Gdzież Twój pan lenny?
Między demonem a prawdą, ten którego miała na złośliwej myśli, don Alejandro Corrinho Dulcinea, nie był wonczas jeszcze moim suwerenem. Póki co, mój ojciec był wasalem jego ojca. Ale, złożenie przeze mnie mu hołdu było kwestią czasu, a i w praktyce zmieniało niewiele.

Jak zawsze, po powitaniu przeszliśmy do złośliwości. Wziąłem okruch gliniany, dawaj pod słońce oglądać, wąchać nawet… poznaję, mówię, jest to moje osobiste womitorium, które na weselu ich stłukłem po pijanemu, o ile memoria nie zawodzi. Memoria twoja, odrzecze owa niecnota mała, była widziana na naszym weselu na dachu czworaków, jak na przemian wyła do księżyca i fechtowała z nim…
Ech, człek by w ogień za nią skoczył… i wiele wybaczał, chociaż czasem potrafiła się zapomnieć. Zwłaszcza w obronie swych ukochanych skorupek…
-To, mój drogi, ma dobre tysiąc lat, pięć razy tyle co twoje szlachectwo… wybacz, nie chciałam…
-Nada

No i się szermierka słowna skończyła, a szkoda… zaprosiła mnie w cień drzewa, gdzie czekał już rozłożony koc i koszyk z wiktuałami. Ledwie jednak cos przegryzłem a kielich jeden spełniłem, na trakcie ukazał się jadący kłusem Pablo.

Coby wam wyjaśnić, Wojny o Tron wiele wdów a sierot światu dały, ale poza tym ogromem nieszczęścia niejedną parę złączyły. W tym i to, jakże wdzięczne stadło. Oboje byli ze szlachty zacnej, starej, lubo niebogatej. Ale za zasługi wojenne otrzymał Pablo substancję na Vera Cruz, po świętej pamięci baronecie Felipe Valera, ostatnim z rodu, któren bezpotomnie zginął. Dał ziemie w czynsz wolnym, co pod jego znakiem walczyli, jeńców zasię na pańszczyźnie osadził, zabrał się za gospodarzenie. Gdyśmy rok wcześniej na weselu ich się bawili, dwór odbudowany jeszcze bielał świeżymi belkami. A teraz snadź kawaler Montellano zabrał się za pomnażanie nie tylko inwentarza a plonów…

Podjechał, zeskoczył z konia, nieco wbrew obyczajom najpierw żonę w objęcia wziął… ale, psiamać, byłem mu druhem, nie jakimś zasranym dostojnikiem. Wiele wybaczaliśmy sobie, zwłaszcza konwenanse, wiele puszczaliśmy mimo uszu, więc nawet gdy mu przerwałem…
- Starczy, Pablo… uważaj, ktoś gotów pomyśleć, że to twoja zasługa…
Nie złapał za rapier, zaśmiał się jeno… Zasiedliśmy tedy we troje. Dobre dwie godziny zeszły nam na rozmowie, wymianie wieści, od istotnych do pierdółek ostatnich. U Pabla działo się niewiele – ot tam, wsi spokojna, wsi wesoła… po czasie dopiero zmarkotniał i powiedział, że trochę bydła mu wyzdychało. Niewiele, prawda, nawet nie u niego, u poddanych… tylko smród się wokół tego zrobił.
Jaki smród, zapytacie. Ot, bydło zdycha, taka jest kolej rzeczy. Czasem coś zeżre, czasem robaki oblezą, czasem się wąglik przypałęta… Tylko, powiada Pablo, padlina nie śmierdziała normalnie. On, prawda, wiele więcej się nie zna… a snadź któryś z chłopków roztropków poleciał do kapłana, ten zasię, miast spytać o zdanie Pablo, odwołał się do wyższej instancji…
- … a wyższa instancja wywęszyła siły nieczyste w tej sprawie. Na dzisiaj po południu zapowiedział się diakon Augusto Mata. Inkwizytor od Świątyni Płomienia.

Marcella, choć snadź wiedziała o gościu, wzdrygnęła się. I co tu się dziwić, dziatki. Nie wiecie, ale do azbestów, jak ich po cichu zwano, garnęli się sami fanatycy, albo brali wiejskich głupków, których na fanatyków chowali. Żeby nie było, zdarzały się w ich szeregach światłe umysły, ale mało, za mało… wielu z nich natomiast to były zachłyśnięte władzą debile. Węszący wszędzie herezję a siły nieczyste, wychodzący z założenia że można palić wszystkich podejrzanych, Wszechstwórca niewinnych rozpozna… A tępaki szumnie zwane nowicjuszami, upojone strachem jaki wywoływały, zdolne były do wszelkich występków… to znaczy, rabowania a gwałtu reguła nie dozwalała, co rekompensowali sobie paleniem. Jednak, nawet oni przełożonym byli posłuszni jako te psy.
Generalnie, dziatki, zapachniało stosem. Powiem więcej, było niemal pewne że za pomór bydła kogoś obwinią a spalą, pewnikiem akuszerkę ze wsi albo inszą zielarkę. Ale mogło być i gorzej, mogli nawet młodymi Montellano się zainteresować. Pytanie brzmiało, jaki człowiekiem jest zapowiedziany padre Mata.

Co mogli Pablo z Marcellą, pytasz? Niewiele. Młodzi, bez koneksji… a chłopstwo ciemne, zabobonne. Gdyby przeciwstawili się – umiejętnie podburzony plebs spaliłby ich we własnym dworze. A gdyby na nich podejrzenie padło i klechę prewencyjnie by usiekli? Kawaler diakona? Cóż, suweren jego, mając na jednej szali zasługi wojenne Pabla, a na drugiej konflikt z Kościołem, zapewne skwitowałby tego pierwszego długim westchnieniem i posłał go na szafot.

By temat niemiły zakończyć a stropione dziewczę rozweselić, zapytałem o znaleziska. Ot, nic szczególnego, powiada, nieco ceramiki… żadnej nadzwyczajnej, dwanaście wieków wstecz. Nie, skarbów, złota czy inszego pigmalium nie uświadczyła. A potem jak o „nienadzwyczajności” mówić zaczęła, godzinę z okładem się buzia nie zamknęła. Dowiedziałem się, jak i co jedli tysiąc dwieście lat wstecz, u schyłku Drugiej Republiki. I, powiada, wykop w którym ją uświadczyłem zawiera snadź szczątki z biesiady… więc może i nie taki Vega głupi, może w istocie to było womitorium… nieco figur a rzeźb też zdążyła przez rok ubiegły znaleźć, część wprawdzie zniszczona bardzo, ale dwie snadź z kryształu węglowego, doskonale zachowane. Kryształów pamięci tez ze trzy, maszyn resztki, ale nic do użytku…

Jam też opowiadał, a jakże… głównie o wendecie, jaką udało się Corrinho przeciwko Hernandezom zakończyć. Pedro Corrinho oraz Alejandro posłali bowiem do wieczności barona Miguela, a wdowa po nim wraz z synaczkiem dwunastoletnim przysięgli wróżdy poniechać. W przeciwnym razie, cóż – za trzy lata, niechby chłopak piętnaście skończył, zaraz zjawiłby się u niego sekundant w imieniu jednego z lepszych szermierzy na Aragonii, albo-li od razu najazd cały, w sile pułku albo więcej. Z powodu tychże wydarzeń zjawiłem się na Vera Cruz sam, jako rzekła Marcella – cień bez pana.

Anim się spostrzegł, jak w trakcie rozmowy w koszyku dno zaświeciło, w brzuchach całej trójce zaburczało, a słońce dawno już zenit przeszło. Pablo kazał konie siodłać, a tymczasem gońca do dworu pchnąć, by obiad szykowano. Zwłaszcza, że niezadługo miał się zjawić zapowiedziany inkwizytor. Ruszyliśmy tedy do dworu powoli, raz że Marcella w jej stanie szybciej nie mogła, dwa ze okolica w istocie piękna była. Powiem szczerze, aż mnie zazdrość nawet kłuła… co tak patrzysz? Myślisz, synku, żem jeno z rapiera a lafy od suwerena żył? A pokaż mi szlachcica, choćby się nie wiem jak wojennym powiadał, któren ziemi nie uprawia, na roli się nie zna… A to widać było że ziemia żyzna, plony obfite obiecująca, jeno żeby z szacunkiem a nie chciwością ją potraktować.

Czas, jak się okazało, dobraliśmy idealnie. Ledwie czas był z koni zejść, ochędożyć się po podróży, a przybył inkwizytor. Żeby wam rzecz wyjaśnić, Świątynia Avestii stroniła od techniki jak mogła, nawet wyżsi rangą często-gęsto, jeśli nie było daleko, podróżowali wierzchem lub koleśno. A ten przybył wraz ze świtą samochodem terenowym. Nie jakimś wymyślnym, na holcgaz, ale zawsze.
Wypadało się przywitać, pokłonić nisko. No i, prawda, spróbować ocenić. Samego padre i świtę zarówno. Jak więc wyglądał? Niemłody już, koło sześćdziesiątki, ale prosto się trzymał. Krzepki, owszem, nie zapasiony jak to często u nich ascetów bywało. A spojrzenie – cóż, pozwoliło dyskretnie odetchnąć, nie był to bowiem wzrok fanatyka.
Towarzyszył mu sekretarz i czterech nowicjuszy. Ci jak z opowiastki – azbestowe wdzianka, dwóch z miotaczami ognia, dwóch jeno przy mieczach, spojrzenia mułów pancernych, oblicza zgoła inteligencją nieskażone. Co? Nie, to bajka. Wyżsi rangą azbestu przeważnie nie nosili, po co zresztą, gorąco, ciężki, jeszcze na płuca źle robił.
Przyklękliśmy jak należało. Marcela, widziałem to, skuliła się gdy padre dłoń jej na głowie położył, błogosławiąc. Następnie Pablo na obiad prosił. Gość w dom, psiakrew… Inkwizytor poprosił jeno, by jego ludziom dano jeść w czeladnej, poszliśmy…
Obiad, jak się pewnie domyślacie, niezbyt smakował, rozmowa niezbyt się kleiła. Augusto jadł niewiele, głównie proste potrawy, wina odmówił. Głód pierwszy zaspokoiwszy, sam z siebie wyjaśnił, dlaczego tą sprawą zajmują się Avestianie, i to śląc aż diakona…
- Musimy mieć na uwadze wszystko, co mogłoby stanowić zagrożenie dla dzieci Wszechstwórcy. Zwłaszcza jeśli dotyczy to nie postaci doczesnej, a nieśmiertelnych dusz… A niestety, z takim przypadkiem najwyraźniej mamy do czynienia.
- Wasza wielebność wybaczy, ale pomór bydła, i to nieznaczny…
- Pozory mogą mylić, kawalerze. Tobie, jakom słyszał żołnierzowi, nie trzeba wszak mówić o czujności. Nie ganię, żeś złe środki podjął… bo tak nie jest. Niemniej, są rzeczy o których wiedzieć nie mogłeś… „I lepiej dla ciebie, żeby tak w istocie było”, zawisło niedopowiedziane.
… skromne siły sług Płomienia nie mogą, niestety, podjąć się każdego śledztwa. Niemniej, w tym przypadku opis był zadziwiająco zbieżny...
- Padre – gospodarz żachnął się niezbyt elegancko – opis był przekazany przez prostaczka…
- Kawalerze – ton nie zmienił się, jednak coś zadźwięczało w głosie – Pan nasz w swej łasce i ustami prostaczka potrafi przekazać wieść ważną. Zwłaszcza że, jakom rzekł, symptomata były zadziwiająco dokładnie opisane i zbieżne. A prostaczek ów zapewne wie o chorobach bydła nie mniej, niż naukowcy hrabiego Mato Grosso.
Naturalnie, mój narwany druhu. Naturalnie że klecha posiada też glejt od twojego suwerena… I snadź nie jest nastawiony wrogo. Przynajmniej z gościnności nie dawaj mu odczuć, że jest tu niemile widziany. Szlachcic na zagrodzie… tez musi kark czasem ugiąć.
- Wybacz padre – tak, lepiej było Pablowi przerwać – zbieżny?
- W rzeczy samej. Nasi bracia sprawdzili różne źródła… nie tylko takie znane zwykłej nauce, ale i pozyskane przez Świątynię podczas misji różnorakich. W tym grymuary demoniczne, kawalerze – moja mina musiała być bezcenna, gdyż dodał konwersacyjnym tonem – poznajemy wroga, to oczywiste… jesteśmy też żołnierzami. I tak jak wy, toczymy wojnę nie tylko ogniem a mieczem, też wróg nas kusi na swoją stronę, obiecuje wiele… nie różnimy się tak bardzo…
„tak bardzo, jakbyście tego chcieli” Tym razem to Marcella kopnęła małżonka pod stołem. A inkwizytor trafił celnie. Czego by bowiem o Azbestach nie mówić, wojskowym też zdarzały się czyny krwawe a haniebne. Wizyta zakonników pod wodzą fanatyka a krwawy najazd maruderów (albo i nie) często wiele się nie różniły – ot, jedni zasłaniali się wiarą, drudzy sztandarem wyzwoleńczym albo-li po prostu chcieli rabować, wyrzynać a dziewki niewolić.
-… opis zatem niepokojąco przypominał objawy jednej ze znanych plag demonicznych. Jego przewielebność arcybiskup Fontana wyraził życzenie, bym zajął się sprawą. Wybacz pani, że przy posiłku wspominam, ale dalsze decyzje podejmę zobaczywszy padło. Jeśli podejrzenie się nie potwierdzi – cóż, Wszechstwórca nawet przez nasze pomyłki obdarza nas doświadczeniem.
„A jeśli się potwierdzi, rozpali się stos. Albo kilka”
- Oby Wszechstwórca dozwolił, by tak się stało – wyszeptała Marcella.
- W rzeczy samej, dziecko. Każda dusza odsunięta od Płomienia przez złe siły jest raną na sercu Ojca. Każda, która odwróciła się z własnej woli, rani Go stokroć. Ale nie ma grzechów poza odkupieniem.
„A odkupieniem jest ogień”
Inkwizytor dopił wodę z kielicha, musnął usta serwetą, uczynił znak Wrót nad stołem.
- Służba Wszechstwórcy nie może czekać, wybaczcie. Kawalerze, zechciej przydzielić mi przewodnika. Chcę rozpocząć śledztwo jeszcze dziś.

Zaiste, wyjechali niedługo potem, nabrawszy tylko drew na opał do samochodu. Ot, i wieczór diabli wzięli. Marcella przeprosiła i zamknęła się w pracowni ze swoimi skorupkami. Ja z Pablo przesiedzieliśmy cały wieczór przy kominku, sącząc brandy i może trzy zdania przez cały czas zamieniając. Miesiączek już dobrze na niebie stał, gdy kazaliśmy na dziedziniec pochodnie wynieść i fechtowaliśmy z sobą długo, aż do padnięcia z sił. Humoru to wiele nie poprawiło, ale przynajmniej pomogło zasnąć.

Rankiem dnia następnego wstałem dość późno. Aż się to dziwne wydawało, gdyż piękny był, słoneczny. Gdym naszedł gospodarza w gabinecie, ów właśnie zbierał od jednego z zauszników raport o wczorajszych poczynaniach inkwizytora. Dziw nad dziwy, nikogo nie spalił. Żeby jednak stereotypom zadość uczynić, zaraz po obejrzeniu krowiego ścierwa przesłuchał babkę zielarkę tudzież akuszerkę. Obie, jak tylko zobaczyły Azbestów, bez tortur żadnych wyśpiewały wszystko, co na sumieniu miały. O szarlatanerii, lekach z perfumowanego sadła z gównem, zamawianiu jakie uprawiały… ta druga głupia była, przyznała się też do spędzania płodów, za co ją Mata obwiesić kazał. A pierwszą – ot tam, pieczęcią znamię na czole wypalił, na miesiąc szaty pokutnej skazał i wolno puścił. Ale o siłach nieczystych nie dowiedział się zgoła nic.
Już prawie wszystkim ulżyło, gdy przyszła wieść kolejna. Niestety, tym razem nie chodziło o zdechłą krowę. Jeno o człeka.
Pablo zjeżył się. Na wstępie zapowiedział, że niech ktokolwiek słówko piśnie Marcelli, która szczęśliwie na wykopki wyjechała, pasy drzeć każe. Następnie kazał dwa konie osiodłać, przekąsiliśmy coś na szybko i pojechaliśmy galopem.
Daleko nie było, godziny nawet nie jechaliśmy. Na miejscu, a była to wioska typu chałup pięć na krzyż, oczywiście – zbiegowisko wokół jednej z nich. I w czas przyjechaliśmy, już się wieśniacy szykowali spalić całe obejście, niejako dla pewności wraz z wciąż żywą kobitą umrzyka i trojgiem dzieciaków. Pablo motłoch rozgonił, wyjącą babę od posłania odciągnął, odsłonił trupa. I dobrze, dziatki, żeśmy obaj na wojnie niejedno widzieli, w różnych stopniach rozkawałkowania a zgnicia, bo niechybnie byśmy od widoku a smrodu śniadanie zwrócili. Trup był cały siny, pokryty jakowymś nalotem zielonym, oczy wywalone, krzywe zęby wyszczerzone, jakby w cierpieniu wielkim skonał, jeno że nikt niczego nie słyszał. A śmierdział… Wszechstwórco… pamiętam, na B2 odzyskiwaliśmy raz zbroję wspomaganą, której właściciel trzy lata wcześniej w niej skapiał. A w środku ciepło było, wilgotno… I, wierę, trup wieśniaka śmierdział niewiele mniej.
Pablo splunął siarczyście, wyciągnął komunikator i kazał centrali w pałacyku łączyć z inkwizytorem. Niechcący dobrze zrobił, gdyż pospólstwo na dźwięk słowa „azbesty” pochowało się głęboko i tumult od razu się uciszył. Padre Augusto, owszem, obiecał się rychło zjawić. Na tyle rychło, na ile drogi i jego opalany drewnem wehikuł pozwalały, czyli godzin ze dwie. Tak się bowiem zdarzyło, że wioska w której śledztwo prowadził leżała dokładnie na drugim końcu włości Pabla. Czekaliśmy tedy, w nastroju równie podłym co na obiedzie wczorajszym. W końcu zgłodnieliśmy czekając, wynieśli nam michę pierogów i dzbanek zsiadłego mleka. Akurat skończyliśmy jak przyturlał się ów rydwan ognisty…
Padre Mata w wyjaśnienia się nie bawił, oględnie tylko rzekł że „śledztwo trwa”. Że sprawę przejął, Pablo poprosił bym wrócił i dopilnował Marcelli. A może nawet do pałacu zabrał, powiada, ma złe przeczucia. I, rzecze mi na stronie, niech każe zakopać ten cholerny dół i da spokój ze skorupkami, póki Azbest sobie nie pojedzie.

Jak prosił, tak uczyniłem. I rad mu za to byłem, raz że towarzystwo Marcelli wielce wdzięcznym było, dwa że tym samym oszczędził mi siedzenia w owej wiosce i przysłuchiwania się inkwizytorskiej interrogacji. Trochę mnie wprawdzie gimnastyki umysłowej czekało, by ją z wykopów do dworu wywabić ale ni słówka o trupie przy tym nie pisnąć… tylko w połowie owych prób nagle się zorientowałem że wie o zajściu, jeno bawi się ze mną, niecnota mała… Zmarkotniała, chyba jednak nieco na pokaz, pogładziła żywot…
- Widzisz, wujek Vinc nie pozwala mamusi grzebać w skorupkach…
Rozbrojon zupełnie, żachnąłem się tylko dla przyzwoitości, pomogłem jej z wykopu wyjść. Ruszyliśmy z powrotem.
- Boje się, Vincente. Ten Mata… nie wygląda na fanatyka. Myślę, że nie bawi go rozpalanie kolejnych stosów i torturowanie kolejnych grzeszników. Ale to jest jego obowiązek. Czy można nazwac kapłana profesjonalistą?
- Wiesz, gdy później trafiłam do innego pułku, był tam taki stary sierżant, wolny… był pułkowym katem. Widziałam nie raz jak chłostał, wieszał, rozstrzeliwał… i, wiesz, robił to bez emocji. Z obowiązku. Bałam się go trochę, tego spokojnego spojrzenia, był jak śmierć… dopóki nie usłyszałam jak gra w kości, śmieje się i przeklina… A ten inkwizytor ma takie samo spojrzenie… tylko wiem, ze nigdy nie usłyszę jego śmiechu, klątw, ludzkich odruchów. Że nie zobaczę w nim człowieka.
- I boję się, że coś wynajdzie… że znajdzie coś w moich wykopaliskach, coś w pałacu. Boje się, że Pablo, mój ukochany narwaniec, nie wytrzyma i powie albo zrobi cos głupiego. Boje się ze każą mi patrzeć na czyjąś kaźń, a ja nawet nie wytłumaczę sobie że przecież to Azbest, głupi fanatyk, na kogoś musiało wypaść. Popatrzę na jego spokój, poczucie słuszności i uwierzę w jego racje…

Jak się okazało tylko o pół godziny wyprzedziliśmy Pabla i Avestian. Tamci, co ciekawe, nawet godziny na miejscu nie zabawili, Mata przesłuchiwał krótko, jakby jeno potwierdzenia czekał –i otrzymał. Następnie wyjął arkusz osobliwy… Pablo poznać nie mógł, a i ja lata później się dowiedziałem, jak mapa geomantyczna wygląda. Cyrkiel wyjął, kreślił, mierzył… następnie porównał z normalną mapą, przyłożył. Wbił cyrkiel ów, arkusz geomantyczny zdjął i popatrzył, gdzie igła znak uczyniła. W pałacu…
Tego dowiedziałem się później, gdy już Mata w pracowni się zamknął. Gdy bowiem przybyli, on przemówił pierwszy. I już nie prosił, nie bawił się w konwenanse, on żądał. Zapozna się, i to zaraz, z wykopaliskami Marcelli. Wszystkimi. Następnie przesłucha domowników pałacowych. Zaczynając, rzecz jasna z względami należnymi stanowi szlacheckiemu, od gospodarzy, a potem mnie. Nikt nie może pałacu bez jego zgody opuścić, to chyba zrozumiałe. Jużem, prawda, za In dubio pro reo gardłować jął, ale Marcella poprosiła bym zmilczał.
I na tyle jej hartu starczyło, ledwie bowiem Inkwizytor w jej pracowni się zawarł, wybuchła szlochem nieopanowanym. Dobrą godzinę staraliśmy się ją uspokoić, służba z ziółkami latała, Pablo sam od zmysłów odchodził, czy jej ni dziecięciu od wzruszenia szkoda się nie stanie, mnie samemu od słuchania serce się krajało… wreszcie, wyczerpana, usnęła.
Zanim oględziny pracowni Mata zakończył, dobre trzy godziny zeszły. Większość z tego przesiedzieliśmy cicho jak trusie, by przypadkiem śpiącej nie zbudzić. Potem zasię trzeba było, jak obyczaj nakazywał, posiłek wystawić i inkwizytora, rychło badać skończy, podjąć. No i Marcellę jednak na posiłek obudzić. Nie, uprzedzę wasze pytania, nikt mu niczego nie zamierzał do herbatki dolewać. Zjedliśmy tedy w pośpiechu i milczeniu, bez smaku, jak to pewien mędrzec raz opisał, był to istny pogrzeb wołowiny.

Następnie, nie zdradzając ni słowem jak oględziny wypadły, Mata poprosił o udostępnienie kaplicy do przesłuchań, po czym zabrał tam Marcellę. I znowu dwie godziny zeszły, które jak dwa dni nam się dłużyły, Montellano jak lew po klatce chodził, widać było że gotów rozkazy brzemienne bardzo wykrzyknąć, potem się uspokajał, jam hamował, chociaż też mnie nosiło, ani winem zapić, ani fechtować do opadnięcia z sił, nawet w mordę komu dać nie było jak, chyba sprzęty gryźć… Wreszcie drzwi się otwarły. Pablo, gdy ją ujrzał jak szła, blada, z sił opadła, mechanicznie gładząca brzuch… jakby piorun weń strzelił. Krzyknąłem prędko na służącą by na pokoje ją odprowadziła, w Pabla wlałem szybko kielich… po czym, służbę precz odprawiwszy, dwakroć porządnie w papę mu dałem i przestrzegłem, że jeśli ściągnie nieszczęście, to nie tylko na siebie. Po czym puściłem go w inkwizytorskie objęcia.
Sam zajrzałem zaś do Marcelli, tylko po to by usłyszeć od służki, że pani śpi. Posiedziałem w bibliotece, wina kielich pozwoliwszy, zrobiłem rachunek sumienia… dziś bym pewnie do połowy dojść nie zdążył, ale wtedy człek młody był, mniej nabroił, mniej tez świadom był… Zobaczyłem jeszcze jak na dziedziniec wtacza się jeszcze jedna ciężarówka pełna nowicjuszy w azbestiańskich wdziankach, a potem skrzypnęły drzwi i przyszła kolej na mnie.

Generalnie wiedziałem, czego się spodziewać… zdarzyło mi się bowiem wcześniej zeznawać już przed sądem książęcym, kościelnym też, wojskowym zarówno… a na procesy między szlachtą to człek często, czy to z obowiązku czy dla uciechy, chadzał. Że w pałacowej kaplicy przesłuchiwano, mównicę okupował, księgę rozłożywszy, sekretarz. Mata zaś siedział… nie, nie w konfesjonale. Na ławie, ustawionej tak, by ani on, ani przesłuchiwany nie siedział plecami do Płomienia. Za nim stał nowicjusz, o spojrzeniu równie inteligentnym co krowa, podobnie jak owe cosik przeżuwający. Dla mnie była druga ława, którą wskazał mi padre. Długo nie potrwało. Na wstępie…
Na wstępie kazano mi zmówić Credo. A potem przeszli do konkretów.

- Kto i czym jesteś, panie i dlaczego przebywasz w majątku Montellano?
- Vincent Emilio Alonso Maria Vega, kawaler Dulcinea Hazat, osiadły, per patrum wasal Luisa Corrinho markiza Dulcinea, major wojsk J.O. Arcyksięcia Juana Aragońskiego, a przebywam w majątku kawalera Montellano na zaproszenie tegoż.
I tak się zaczyna, dziatki. Jeżeli na pytanie o nazwisko wrzaśniesz „jestem niewinny!” to na pewno masz coś na sumieniu.
- Świątynia Płomienia pamięta o twym stanie szlacheckim i należnych względach. Jeśli jednak zataisz prawdę lub zeznasz fałszywie, zostaniesz ukarany…
Przyczyn zaproszenia mnie już inkwizytor nie drążył. Snadź wiedział z doświadczenia, że szlachcic zapraszając drugiego może planować multum rzeczy. Polowanie, ucztę, urządzenie corridy, wypad na corridę, urządzenie zajazdu sąsiadowi… albo przywoływanie demonów, a jakże.
- Kiedy przybyłeś do majątku, kawalerze?
-Rankiem dnia wczorajszego…
Przepytał mnie z całego, krótkiego dość pobytu. Wypytał o ostatni rok służby wojskowej. A także o znaleziska Marcelli. Darowałem sobie komentarz o womitorium…
- Wielebny, nie byłbym zdolny odróżnić dzbana pięćsetletniego od zakopanego przed tygodniem. Dama Calderon zawsze odkąd pamiętam interesowała się starociami, niekoniecznie wykopanymi, ale jam owego zainteresowania nie podzielał.
- Odkąd pamiętam… jak długo się znacie?
Oj, było się ugryźć w język, Vincente. Nie gadajcie, dziatki, niczego o co was nie zapytają. Zwłaszcza jeśli kłamiecie. Jam na szczęście nie kłamał, nie wiedziałem tylko czy nie napytam biedy Marcelli.
- Jeśli niekoniecznie wykopanymi, to skąd je zdobywała?
Zewsząd! Zdobywała w walce, z rabunku, kupowała na bazarach, wymieniała za bimber i racje od innych żołnierzy, wybierała przy ogólnym podziale zdobyczy, niekoniecznie piękne a drogie, byle stare…
- Łupy wojenne, jak sądzę, padre.
- Czy interesowała się czymś szczególnie? Pismami? Inskrypcjami?
- Nie wydaje mi się, wielebny. Ot, byle stare było…
I tak dalej… wiele jednak do powiedzenia nie miałem, pewnie chciał porównać moją wersję z ich. I Marcella miała co doń rację – pytał spokojnie, wręcz beznamiętnie, nawet łapiąc za słowo nie podnosił głosu. I nie wkładał w me usta słów, których nie powiedziałem. Nie powiem, co robił ujawniając kłamstwo, gdyż takowego nie znalazł. Na końcu diakon popatrzył na nowicjusza- matołka, ten przestał na chwile żuć i oznajmił, żem prawdę mówił. Winienem się na wejściu domyśleć, że to okultysta, w sumie przy przesłuchaniach już takowych widywałem. Sekretarz cały czas słowa nie powiedział, jeno piórem w księdze skrzypiał. Dostałem do przeczytania, przejrzałem, podpisałem, pieczęć przybiłem i zwolnili mnie.
- Świątynia Płomienia dziękuje za twój czas, kawalerze. Przypominam, że areszt nałożony na ten dom obowiązuje w dalszym ciągu. Odejdź w pokoju.
-Chwała Wszechstwórcy…

Pablo, jak się od majordomusa dowiedziałem, był przy Marcelli, która ponoć spała dobrze. Po mnie na przesłuchanie wzywano pozostałych domowników. Udałem się na spoczynek, sen jednak nie przychodził. Trochę poczytałem, kazałem sobie wina przynieść… niemal słyszałem, jak krok za moimi plecami stara znajoma osełką po kosie wodzi. Krew tu pachnie, powiada. Niejedna dusza tu uleci… jeno w którą stronę? Do Empireów, czy – tam, w dół… Zasnąłem.
Spałem niewiele, niespokojnie bardzo. Obudziłem się w środku nocy, słysząc przez ściany śpiew. Poznałem. Jednym jest usłyszeć Pieśń Żaru dla kaprysu, gdy tego sobie zażyczysz, a innym być świadkiem obrzędu. Śpiewali go chórem, przez który przebijały się inkantacje diakona Mata. A Kostucha nuciła wraz z nimi…
Śpiew dochodził od strony pałacowej kaplicy. Tak, wsłuchałem się, mimo całej grozy było w nim coś pięknego. A potem usłyszałem krzyk. Z drugiej strony, od komnat gospodarzy…
Wybiegłem jak stałem, w nocnej szacie, porywając tylko pas z tarczą i rapierem. Dopinałem po drodze. A potem w ciemnościach zderzyłem się z Pablo, który biegł do kaplicy, wołając o ratunek.
Wpadłem do komnat, roztrącając służbę, nie wiedząc, co ujrzę. I ujrzałem. Marcella leżała bezwładnie na skrwawionym, czarnym w świetle świec prześcieradle. Strużka krwi ciekła jej również z kącika ust… Co zrobiłem? Nic, dziatki. Stałem i patrzyłem, przerażony, a jednocześnie rad, że oddycha. Nawet nie zarejestrowałem jak w kaplicy przestano śpiewać, ledwie usłyszałem tupot, ocknąłem się dopiero gdy Pablo przepchnął się, torując drogę dla inkwizytora.
W świetle świec wiele widać nie było, lecz wyraz twarzy dojrzałem i zapamiętałem. Rysy jak z kamienia ustąpiły nagle twarzy człeka zmęczonego. I to nie całodzienną pracą. Czymś jeszcze…
Podszedł, przesunął rękę nad wzdętym brzuchem Marcelli, nad twarzą. Ukląkł, rozłożył ręce, zaczął się modlić. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, co to jest, co oznacza. Inwokacja demona. Wstęp do egzorcyzmu.
Marcella wizgnęła, wygięła się w łuk, zakrzyczała. Głośno, boleśnie, spod przymkniętych powiek pociekły łzy. Pablo krzyknął również, chwycił za rapier, jednak nowicjusze po bokach przytrzymali go, a Mata od posłania odstąpił, po czym biedactwo uspokoiła się. Diakon zmówił krótką modlitwę, kazał by służba Marcelli zioła a kompres na brzuch dała. Będzie spać do rana spokojnie, powiada. Poznałem słowa, takie, które małą prawdą wykupywały od powiedzenia wielkiego kłamstwa. Bowiem nie powiedział, że będzie dobrze.
Kazał Pablowi iść ze sobą, do kaplicy. Pilnuj jej Vincente, rzekł mi Montellano odchodząc. Cóż mogłem zrobić? Siadłem, patrzyłem jak służba zmienia prześcieradło, jak na wpół wybudzoną poją naparem, odwróciłem się gdy zmieniali nocną szatę, wreszcie z powrotem spać położyli. Usnęła od razu, spokojnie, siedziałem w fotelu, patrzyłem jak oddycha, jak przez sen głaszcze brzuch…
Nie wiem, jak długo zostałem… dotąd, aż majordomus wyciągnął mnie z pokoju, prosząc o podejście do biblioteki, do jego pana. Poszedłem. Pablo siedział w fotelu, obok na stoliku stała do połowy opróżniona butelka brandy. Popatrzył na mnie.
- Jest stracona – powiedział i rozpłakał się.
To niezwykły i nieczęsty widok, dziatki. Jeśli kiedykolwiek zobaczycie – nie przerywajcie. I nie komentujcie, jeśli wam życie miłe. On nie krył się, nie hamował, ze łzami wylewał z siebie cały żal, boleść. Chwilami wręcz wył. Nie wiem, ile potrwało, tego się nie liczy. W końcu nalał sobie kieliszek, wychylił. I zaczął mówić. Słuchałem, nie przerywając, nie komentowałem nawet gdy on przerywał, by sobie dolać.
- To demon, Vincente. Nie, nie jest w niej. Nie w jej duszy, znaczy. Jest w dziecku… albo-li jest dzieckiem. Azbest twierdzi, że nie ma dla niej ratunku. Jeśli egzorcyzmuje, ono zginie. A ona z nim. Jeśli nie, będzie zabijał dalej…
- Co ja mogę? Azbest czy nie, widział wiele.. on wierzy w to, co mówi… ja wierzę, musze wierzyć w jego słowa.
- Wiara, Vincente… rozmawialiśmy długo. On – to nie fanatyk, jemu jest jej żal… Ale – wiara, powinność… czy wiesz, że to nasza wiara stworzyła Quillipothy? Że demony zrodziły się z naszych grzechów, próżności, żądz? Czy wiesz, że jeśli ona teraz umrze, pójdzie tam, na dół? Bo popełniła jeden z największych grzechów…
- Tak, nie wiem czy śmiać się czy płakać… ale nie do śmiechu mi, a wypłakałem już, co mogłem. Wiesz, co uczyniła? Dobrowolnie zaprosiła demona do siebie. Jak się zastanowić - oczywiście, że zaprosiła. Tak jak zaprosiłem go ja. Oboje pragnęliśmy tego. Bo jakże można nie pragnąć dziecka?

Jedno wam powiem, dziatki. Nie próbujcie mierzyć demona ludzką miarą. Nie próbujcie go zrozumieć. W pewnym sensie, traktujcie jak bezmózgiego pasożyta. On chce dwóch rzeczy. Nażreć się i zrobić to niezauważonym. Więc nie, Marcella nie zaczęła się nagle nosić na czarno, pić kurzej krwi, mówić w wymarłym języku. Nikt nie przybił etykietki demonio adentro. Ona go tylko nosiła… nosiła śmierć, myśląc że nosi nowe życie…

- Auto da Fe. Stos, Vincente. Jutro rano. A przedtem przejdzie rozmowę, jak ja dzisiaj… jeno z innym zakończeniem. Dlaczego stos? A nie litościwa kula czy ostrze? Ogień, druhu. Ogień oczyszcza. A ból jest karą i odkupieniem. Za ten grzech niezamierzony, ale upragniony…
- Wiem co chcesz spytać. Dlaczego tu jestem, zapijając się, zamiast spędzić z nią te chwile… wtulić się, poczuć zapach jej loków, położyć dłonie… bo wiem, że chciałbym potem dobyć noża, wyrwać to plugastwo z jej łona… A ona – wiem to, śpi tak spokojnie, niewinnie… Albo skończyć teraz… jedno, szybkie pchnięcie, pod uchem, pamiętasz jak Celina nam pokazywał… tylko, widzisz, wierzę Augustowi… że nie ma innej drogi, że przez ogień a ból będzie rozgrzeszona… że to pozwoli nam się kiedyś spotkać…
Pił. Wyjął drugie szkło, nalał i mnie.
- Ale, tak sobie myślę… jeśli o wszystkim decyduje wiara… gdzież miejsce na nadzieję a miłość? Wiesz, powiedział mi że jeśli uwierzę, że jej ból a cierpienie uratują jej duszę, to tak się stanie… A co jeśli uwierzę w co innego? Że jest dla niej ratunek? A po nim będą inne dzieci?
- Wszyscy są równi wobec Wszechstwórcy, mówią. W czym jest moja wiara gorsza od wiary diakona Augusto Mata? Dlaczego nie ona może decydować o kolei rzeczy?
- Jestem Pablo Juan Antonio Jesus Montellano, kawaler Justus, szlachcic w trzydziestym pierwszym pokoleniu. Nie zgrzeszyłem zdradą. Nie zgrzeszyłem oszustwem. Nie zabiłem zdradziecko. Nie zhańbiłem kobiety. Nie pociągnąłem za sobą na śmierć. Nie kupczyłem tytułem…
- Jutro się dopełni. Miej rapier dobrze wyostrzony, Vincente. Gdyż ja, Pablo Juan Montellano, wierzę. Wierzę. Podniósł do oczu pusta butelkę, cisnął do kominka. Chwiejnie podszedł do barku, wyciągnął drugą. Strzaskał szyjkę o kominek, nalał.
- Posłuchaj. Gdy jutro mnie, nas nie będzie… w sypialni, w skrzyni… kurgańska figurynka. Amulet płodności, powiadali. Powiedz, pokaż Azbestowi… Może to przez to…
- Szczęśliwyś, Vincente. Znam cię, krew poza nieprzyjacielską na tobie nie ciąży. A nawet i tą rozlewałeś bez gniewu, z powinności… Jam taki prawy nie był.
- Pamiętam, braliśmy ją w sześciu. Wyła, krzyczała, jasne, sam wiesz jak Kurganki zawodzić potrafią. Ale też po kurgańsku zaloty odprawiliśmy, raz w papę wzięła i już spokojna była… coś tam pod koniec wywrzeszczała, Fuentes przetłumaczył, pono oby od każdego z nas szczęście, gdy największe, odwróciło się… Zaśmiał się i w łeb jej strzelił. Jam mu nie kazał, przysięgam…
- Też ją kochasz, wiem to. Winienem cię zarżnąć… jak wieprzka… ale wiem, że ty – jako siostrę…
- Mówili… nie trać nadziei… bo nie wolno! Słuchać, skurwysyny!
- Wiem, teraz powinienem do niej pójść… Ale nie zabijać, nie wolno… bo to jej duszę zgubi… czemu Wszechstwórca nie weźmie mnie zamiast jej, skoro trzeba… jam żołnierz, od początku gotowy… za mniejsze uczono mnie umierać, co dopiero za Nią… Mój skarb, moje życie… W ogień bym poszedł… a Ty, messer Vega?
- Idź spać, Vincente… Bądź gotów na jutro – chwycił mnie za ramiona, jak kleszczami, spojrzał wzrokiem niepokojąco trzeźwym – bądź gotów… naostrz dobrze…
Podniósł się z fotela, cisnął butelką o posadzkę, wyszedł obijając się o ściany. Ja… cóż uczyniłem? Położyłem się spać…

Dnia następnego poranek był piękny, jakby na urągowisko. Sam nie wiem czy obudziły mnie śpiewy w kaplicy, czy tez były pierwszym, co zarejestrowałem. Ubrałem się, przypasałem rapier, tarczę, pistolet. Wiecie, broń czyściłem co dzień czy dwa, miesiąc wstecz podyktowałem ósmy w życiu kodycyl, byłem więc gotów na niemal wszystko, a na śmierć własną na pewno. Wypiłem kielich wina.
Wyszedłem przed pałac. Tak, bardzo rzucał się w oczy stos na pobliskim wzgórzu. A potem z kaplicy wyłonił się pochód. Prowadził go sekretarz inkwizytora, głośno recytując wersy z Ewangelii Omega. Jako druga szła Marcella, w białej sukni, opinającej się na jej ciąży, z policzkami czerwonymi od łez, ale i spokojem jaki pewnie okazywała idąca na kaźń Maja. Trzeci szedł Augusto Mata, zatopiony w modlitwie. Dwunastu nowicjuszy w parach dopełniało szyku.
Zebrała się też spora gromadka służby, jak również nieco pospólstwa z najbliższych wiosek. Wieść, że jaśnie panienka demona w żywocie nosi, rozeszła się snadź szybko. Podniosły się nawet okrzyki, klątwy, poleciało parę odpadków… już kaburę odpiąłem, gdy czeladź wzięła sprawy w swoje ręce, wystarczyło że trzech z nahajami do tłuszczy podeszło, nawet smagnąć nie potrzebowali a uciszyło się.
Nigdzie nie widziałem Pabla. Pochód doszedł do stosu, Mata pomógł Marcelli wspiąć się nań, przywiązał do pala, mrucząc modlitwy. Nowicjusze stanęli kołem. Tak, wiem że to durne było, włączyłem tarczę, chwyciłem za rapier… zapomniałem o trzech azbestach, którzy stali dwa kroki za mną, snadź na sytuację przygotowani. Dwóch chwyciło mnie, nie nazbyt mocno, ale na tyle by trzeci w razie potrzeby mógł pałką elektryczną mnie zmacać. Mata odwrócił się.
- Dona Marcella przyjęła swój los, messer Vega.
- Twój wyrok, chciałeś rzec, padre…
- Też wierzysz, że jest inne wyjście. Wątpisz w mój osąd. I to ci wolno, gdyż jestem człowiekiem. Ale we Wszechstwórcę, w jego łaskę, wątpić ci nie wolno. Gdyż ona wierzy. Gdyż to jest jej decyzja, jej Auto da Fe, najwyższy akt wiary. Gdyż jeśli zwątpisz w zbawienie dla jej duszy, ty jeden – to może być owo ziarnko piasku za wiele. A jeśli przeszkodzisz, ukarzę cię.
Odwrócił się, zaczął modlitwę. Marcella, dotąd spokojna, zaczęła nagle szybko, spazmatycznie oddychać. Twarzyczkę wykrzywił paroksyzm bólu. Szarpnąłem się bezskutecznie. Jeden z nowicjuszy podszedł, płomień liznął stos. I wtedy zobaczyłem Pabla.
Szedł szybko, z twarzą zaciętą, wzrokiem zgoła niewidzącym. Nie dobyty rapier wisiał swobodnie przy pasie. Podchodzącego nowicjusza odepchnął tak, że ten aż się zatoczył. Dwaj kolejni ruszyli się, ale Mata gestem zatrzymał ich. Podszedł do Montellano.
- Auto da Fe, klecho? – wycharczał Pablo – ogień, który oczyszcza? Ogień sprawiedliwy? Twoja wiara, lepsza od mojej? Zobaczmy…
Położył rękę na pasie. Myślałem – chyba wszyscy myśleli – że to generator tarczy. A to był granat termiczny. Kula Ognia. Część, widzę, nie wie co to jest. Nazwa jak najbardziej zasłużona. Stoisz piętnaście kroków od wybuchu – ot, może rzęsy osmali a skórę zaczerwieni. A pięć kroków bliżej, w obrębie kuli – nie zostaje nic. Ciało, odzienie, metal – wszystko obraca się w żużel. I nie ochroni ani tarcza, ani szata z azbestu. A Mata miał jeno habit ze zgrzebnego płótna.
Widziałem, był ślepy w zapamiętaniu. Nie usłyszał nawet „Pablo, nie!” Marcelli. Z zaciśniętymi zębami syczał inkwizytorowi w twarz. Nie widział dwóch nowicjuszy, którzy – głupcy – flankowali diakona.
- A to jest moje auto da Fe… gdyż ja wierzę, że jest dla niej ratunek. Że się mylisz. Że Wszechstwórca w swej łasce pozwoli jej żyć. A ty, klecho?
Mata popatrzył w niebo, mamrocząc modlitwę. A potem w oczy młodego szlachcica. Spojrzenie miał pogodne.
-Credo.
Wiecie, to nawet nie jest ani głośne, ani oślepiające. Nawet jak patrzysz w eksplozję z bliska, z owych piętnastu kroków – jak uderzenie dłońmi w uszy, jak spojrzenie w Słońce przez sekundę, jak przybliżenie twarzy do płonącego ogniska… Spojrzałem – jak wszyscy – na krąg spopielonej trawy, a w nim cztery kształty. Trzy poskręcane, zwęglone, do niczego niepodobne. Tak, trzy…
Inkwizytor bowiem żył, dziatki. Żył i stał na własnych nogach pośrodku spopielonego koła. Zamrugał opalonymi powiekami bez rzęs, nie dowierzając przyklepał tlące się resztki brody. A potem padł na twarz, krzyżem w popiół, zaczął się głośno, żarliwie modlić. Dołączyli doń nowicjusze, domownicy…
A ja się wyrwałem. Pobiegłem do stosu, który już zaczął się na dobre zajmować, jąłem rozrzucać polana, piąć się do Marcelli. Popatrzyła na mnie z uśmiechem , spokojem.
- Zostaw, kochany…
I wtedy mnie dopadli. Dostałem kolbą miotacza, dobyłem rapiera, ciąłem na odlew, na ślepo, dureń, lepiej było pchnąć… trafiłem, ale źle, stycznie, ledwie przeszło przez szatę. A potem dostałem znowu. Odwróciłem się, pchnąłem, niecelnie… wtedy popieścili mnie paralizatorem. I już jedno co mogłem to skulic się, chronić twarz, liczyć że skończą kopać a tłuc kolbami zanim ubiją… i szczęśliwie któryś przypieprzył w głowę, straciłem przytomność…

Gdy się ocknąłem, słonce stało już wysoko. Ten na górze oszczędził mi kaźni Marcelli, widoku jej bólu, a także widoku szczątków, stos bowiem był już rozebrany a prochy zebrane w urnę. Mata wciąż się modlił, jeden z nowicjuszy przerwał mu gdy się ocknąłem. Ciekawy widoczek natomiast stanowiło trzech azbestów, nie wiem czy bardziej przerażonych czy skruszonych, rozebranych do przepasek biodrowych. Na czołach mieli świeżo wypalone, jeszcze krwawiące znamiona. Poza tym, jeden z nich był chlaśnięty w udo – widomie, moja konotatka. Sądząc po pełnych pogardy spojrzeniach reszty, niewesołe były przed nimi perspektywy.
Inkwizytor podniósł się, podszedł. Twarz miał zupełnie inną, bezwłosą, czerwoną, z obłażącą już skórą. Ledwie patrzył pod spuchniętymi powiekami.
- Michał, Klemens i Jakub zgrzeszyli. W obliczu cudu Wszechstwórcy, zgrzeszyli gniewem. Miast chłonąć łaskę, jaka się objawiła, czynili ból. Tobie, ale przede wszystkim Jemu. Niemniej, przebacz, jeśli potrafisz.
- Niech im przebaczy Wszechstwórca…
Gładka a poręczna figura, dziatki. Pozwala powiedzieć kościelnemu „wała” w sposób, do którego ów nie może się przyczepić. Tylko pierwej upewnijcie się, że nie ma się przyczepić do czego innego.
- Ty zasię zwątpiłeś… Że z litości to uczyniłeś, niech cię Wszechstwórca sądzi. Uklęknij…
Tak się naznaczało grzeszników, dziatki. Pierścień inkwizytora trochę przypominał zapalniczkę w skoczku… potrafił się szybko rozgrzać do czerwoności. A potem pieczętowało się na czole. Czasem wiązały się z tym inne atrakcje, tortury… a czasem nie.
Klęknąłem… potem masz dwie możliwości. Zacisnąć zęby i zamknąć oczy… albo zacisnąć zęby i nie zamykać oczu. Nie zamknąłem. Wymówił formułkę, przyłożył… Bolało jak skurwysyn, a jakże. Co? Czemu nie mam znaku, pytasz? Ano, padre też się trochę zdziwił… ale i ja nie mniej. Bo przecież rozgrzał, przyłożył, nawet zaskwierczało jak należy…
- Fiat voluntas Tua… Powstań.
Gestem nakazał iść za sobą. Wziął od sekretarza gotowy już, opieczętowany pergamin. Skryba popatrzył nań, coś w oczach wyczytał, zabrał się szybko za drugi.
- W imieniu i powagą Kościoła Wszechświatowego nakazuję ci udać się na dwór tutejszego suwerena, hrabiego Mato Grosso. Zdasz sprawę z tych wydarzeń nieszczęsnych, słowem własnym.
- Co się z nimi stanie?
Uśmiechnął się? A może to był tylko tik poparzonej twarzy…
- Nie wiem… ale wierzę, że Wszechstwórca im wybaczy. Miłość a nadzieja to potężne siły, bez nich wiara byłaby niczym. Byłeś dwakroć świadkiem cudu, don Vega… czemuż Jego łaska nie miałaby spłynąć i na tych dwoje…
Jąłem pytać dlaczego, skąd się to wzięło, co z figurynką o której wspomniał Pablo. Przerwał mi, nieco niecierpliwie. Figurka? Ot, śmieć, zabobon. Że nie stwierdził u nikogo cech zamierzonej antynomiji, opętanie było snadź przypadkowe. Na tym on tedy śledztwo kończy, natomiast pozostanie w okolicy, zanim hrabia Mato Grosso substancji nie zabezpieczy.
Odebrał kolejne papiery od sekretarza.
- Tym edyktem Kościół uwalnia cię od podejrzeń wszelakich w tej sprawie. Odejdź w pokoju…

Tak też zrobiłem, dziatki. Nigdy się nie dowiedziałem, co i dlaczego znalazło się w łonie Marcelli. Zresztą, czy to ważne? Wiedza już by niczego nie zmieniła. Opatrzono mi sińce i potłuczenia, obolały wyjechałem jeszcze wieczorem. I nie, nigdy już tam nie wróciłem. Podobno niezadługo, pomimo ponurej sławy, ziemie otrzymała inna rodzina szlachecka. I żyli długo i szczęśliwie…