Hazackiego Pierdoły Gawędy III



Baronet w Zalotach


... więc tak to było… wierę, ładnie was do wiatru wystawił. Jako mówi przysłowie, nie słowa a czyny czynią przyjaciela. Pewnie, należy mieć kredyt zaufania, ale i nieufności zarówno. Bo nie wiadomo, kiedy nadejdzie jedna z tych sytuacji, które czynią człeka przezroczystym – i co z owej wyniknie. Mnie się nie raz zdarzyło i nie dwa. Pamiętam zwłaszcza historię jedną, gdy dane mi było się przekonać o pewnym szlachcicu, którego druhem swym powiadałem. A ciekawie było, ciekawie… chcecie posłuchać? To daj, synku, tamten gąsiorek…

Zdarzyło się to wczesną jesienią roku 4994, pierwszego spokojnego od dekad. Rok z okładem minął odkąd Aleksius ozdobił swe skronie koroną cesarską, wojna przycichła na dobre, dając dobrym szlachcicom hazackim okazję do spokojnego mnożenia plonów, biesiadowania, odwiedzania krewnych… tudzież knucia, pojedynkowania czy zajeżdżania sąsiadów.Następna wyprawa Juana Montgomerego, późniejszego Arcyksięcia zwanego Hirańskim, miała ruszyć na Hirę dopiero kolejnego lata. Ale to jeszcze nie powód, by oręż do tego czasu rdzewiał…
Jam wówczas przebywał w kompanii baroneta Ernesto Juana da Costa Dulcinea. Poznałem go zaraz po wojnie, na dworze ówczesnego Arcyksięcia. Ojciec nieco się na tę znajomość krzywił, da Costa mieli bowiem swego czasu, jeszcze przed wojną, rankor z nami. Gdyby się dziadek, któren żelazną ręką dom nasz trzymał, dowiedział, ani chybi skończyłoby się na kobiercu. Ale czas leczy swary…
Cóż o samym Ernesto? Dwa lata starszy, wcale bogaty, zawsze chętny wypitce, dobrej muzyce a wdziękom niewieścim. Wiele zasług na polu walki nie wniósł, ale po taborach tez się nie chował. Gładki, wygadany, dworny, o głosie aksamitnym a spojrzeniu maślanym – jednym słowem śmierć dziewuchom. Że podobne rozrywki lubiliśmy, jakoś tak przylgnęło i zostało. Z niewielkimi przerwami, włóczyliśmy się po dworach, rautach, bankietach, biesiadach u niezliczonych krewnych, znajomych i towarzyszy broni z wojny. Teraz spotkaliśmy się po wcale długim, trzymiesięcznym rozstaniu. Zabierał mnie…
- Gdzie mnie właściwie zabierasz swoim puchowym, wygodnym, a jednak dyskretnie woniejącym gnojówką ekwipażem, Ernesto?
- To nie ekwipaż, a buty twoje wonieją, druhu. Musiałeś przed wnijściem tu w cosik wdepnąć…
- Czy mi się wydaje, czy unikasz odpowiedzi?
Ernesto bardzo był rad ze swego nabytku. Wielki, wymoszczony poduchami samochód terenowy jeno z zewnątrz przypominał wojskowego łazika. Niemal płynął po wyboistej szosie, szumnie zwanej „międzyprowincjalną”. Płynął wszakże powoli, dość by nadążyła reszta konwoju – dwa łaziki i trzy ciężarówki z moją i jego zbrojną czeladzią. I, niestety, woniał – snadź w baku miał coś, co uzyskiwano z świńskiego gnoju.
Było to niezłe paliwo, ale zachowywało woń…
- Mówiłem ci wczoraj…
- Wczoraj byłem, podobnie jak ty, pełen zacnego wina i nie pamiętam nic poza opisem kształtów niewieścich… co zwykłeś często czynić po pijanemu.
- Jadę w zaloty, mój drogi.
- Też mi nowina…
- To nie jest to, co zwykle…
- Powtarzasz się, Ernesto.
- Nie jest, powiadam! – sięgnął do rękojeści rapiera. Oj, faktycznie nie to co zwykle…
- Pax, pax, druhu. Opowiedz mi tedy, co to za niewiasta, która warta jest krwi między nami.
Uspokoił się, odetchnął. Nalał wina do kielichów.
- Eztli Paloma Ilhicamina Dulcinea – wyrecytował jednym tchem. Przetrząsnąłem pamięć. Potem jeszcze raz. Pasowało…
- Wdowa po legacie Armando?
- Ta sama. Ach, Vincente, poznałem ją na balu u hrabiego Xoco. Co za niewiasta! Wiem, kpiarz-żeś jako ja sam… tedy nie chciałem mówić, aż sam zobaczysz.
Jeszcze raz poukładałem kawałki w moim łbie. A potem wytężyłem siłę woli, by nie parsknąć śmiechem. Zaiste nie to, co zwykle…
- Ernesto… ty chcesz się żenić?
-Zaśmiej się, a każę zatrzymać a ogrodzić pole.
- Zatrzymać każ, albowiem ciało dopomina się o swoje, vesica non servitus est. A potem ruszajmy co szybciej, rad jestem ową donnę Eztli ujrzeć.

Owo szybciej nastąpiło dopiero po godzinach pięciu. Tyle oczywiście towarzysz mój nie wytrzymał, pół drogi nie przejechaliśmy a jął się o owej damie rozwodzić.
- Dwa lata już minęły, odkąd don Ilhicamina opuścił bohatersko ten padół. Trzy, odkąd drogę przetarł mu ich pierworodny. Została, rzec by można, sama samiuteńka na tym świecie, jeno z synaczkiem lat niecałych piętnastu, bo córka na Vera Cruz u męża jest.
- Ty zasię chcesz jej samotność osłodzić?
- Na honor, dwa lata żałoby to aż nadto!
- Masz-li podstawy sądzić, że cię chętnie przyjmie? I co, jeśli więcej konkurentów się zjedzie? Bo mąż nieboszczyk sławny a wojenny był, pewnikiem majętna…
- Furda majątek, swego mam dość. Co zaś do konkurentów, mam rapier, łeb na karku i język w gębie. Tudzież, jak widziałeś, dwa tuziny czeladzi zbrojnej. Wreszcie, mój drogi, nie wyskakuję jak zając… Mieliśmy na dworze hrabiego Xoco niejedną rozmowę i powiem ci, że patrzyła na mnie wcale łaskawie…
- Czyżby już do afektu doszło? Winszuję…
- Och, gdyby tak być mogło! To dama, Vincente. Nieco wyniosła, nieco niedostępna, wielkiej urody… Sam zobaczysz… Więc co otrzymałem to spojrzeń kilka, uśmiech zza wachlarza rzucony… więcej niż –wiem, patrzyłem – ktokolwiek inny. Ale – jako rzekłem – pewny swego nie jestem, jadę też przekonać się czy jej sympatia ku mnie nie była wyimaginowaną, albo-li krótkotrwałą.
- Cóż ów syn? Kończy, powiadasz, piętnaście lat… wejdzie w wiek męski, nie wiadomo czy ścierpi obcą rękę miast ojcowskiej nad sobą. Wreszcie ona, skoro jednego ma jego na świecie, może nie chcieć opuścić. Ile ona ma lat, że zapytam?
- Czterdzieści trzy – odparł i popatrzył w me oblicze, czy szyderstwa nie dostrzeże. Darowałem sobie komentarz, że mogłaby być jego matką, acz młode to byłoby macierzyństwo. Niemniej, coraz bardziej zastanawiała mnie osoba damy Ilhicamina, która wprowadziła aż takie zmiany we łbie i sercu skorego dotąd jeno do szybkich a krótkotrwałych romansów Ernesto.

Więcej jednak mój towarzysz nie powiedział, wyciągnął się na poduszkach pojazdu i zasnął, snadź nie odespał jeszcze wczorajszej hulanki. Ja zasię otworzyłem sobie górny właz (łazik może i luksusowy, ale obrotnicę pod erkaem miał) i usadowiłem się w nim, podziwiając okolicę. Było już po żniwach, na polach więc było pusto, za to w mijanych miasteczkach rojno a gwarno. Zawsze o tej porze przez tydzień-dwa był powód do zabawy, a tego roku nie dość że zbiory wyjątkowo obfite były, to jeszcze skończyła się wojna. Zeszłego lata opłakano tych, co nie powrócili, a teraz prosty lud się bawił. Winiarnie były pełne, na ryneczkach stoły uginały się pod ciężarem jadła i napitku, muzyka grała, tańczono… Normalnie człek kazałby zatrzymać, wypił kielich zimnego białego wina by kaca odegnać, poswawolił z włościankami… ale nie żałowałem, wszak robiłem tak od tygodnia, dopóki nie zjawił się Ernesto. Dzisiaj więc człek musiał obejść się smakiem, wzrokiem a nie ręką zagarniać dziewczęce kibicie, miast bukietu wina zaś wdychać jeno woń spalin, z dyskretną nutą gnojówki…
Towarzysz mój spał dalej, chrapiąc głośno, a okolica się zmieniała. W mijanych wioskach było już ciszej, ludzi snuło się niewielu, widziało się za to milicjantów pod bronią. Herby na ponchach zdradziły, że jesteśmy już na ziemiach Ilhicamina. Taki obrazek, i to po żniwach, oznaczał jedno – wiszącą w powietrzu bądź trwającą już prywatną wojnę. Zacząłem grzebać w pamięci, kto spośród sąsiadów miałby powód, ale umysł wciąż nieświeży odmówił współpracy.
Minęliśmy jeszcze kilka podobnie ponurych wiosek, potem nieduże miasto. To ostatnie mieściło jakąś fabryczkę i było warowne – poza bunkrami na rogatkach wypatrzyłem jeszcze dwa wozy pancerne i zenitówkę na dachu ratusza. Doświadczenie kazało się spodziewać jeszcze cięższej, ukrytej broni.
Cztery mile dalej na drodze zatrzymał nas zbrojny patrol.

To już byli żołnierze w barwach dworskich, w liczbie sześciu. Dowódca, sierżant, uprzejmie acz stanowczo zapytał kim jesteśmy i z czym przybywamy. Jam się opowiedział, po czym kazałem kierowcy budzić Ernesta. Zanim ów był w stanie podać szczegóły (w sumie zastanawiałem się czy był zaproszony, czy postanowił zajechać niezapowiedziany), rozejrzałem się po okolicy. Rzeczywiście coś wisiało nad tą krainą… przeważnie na posterunkach bywało po kilku zaspanych guardia civil, a tu byli szturmowcy. I nie sami – w okolicznych krzakach coś się ruszało, zauważyłem lufę cekaemu, a na pobliskim pagórku zamaskowaną pancerkę. Zaś kamienie, rozrzucone niby przypadkiem w trawie a pomalowane, świadczyły że co najmniej jedna bateria moździerzy jest wstrzelana w drogę.
Ernesto wygramolił się wreszcie z wozu, wyprostował dumnie…
- Jam jest Ernesto Juan Alejandro da Costa, baronet Dulcinea, mój panie. To zasię jest urodzony Vincente Emilio Vega Dulcinea. Zapewne wiesz o zaproszeniu, jakim uczyniła mi zaszczyt nadobna baronowa Eztli, jak tuszę po herbie, Twoja pani. Wiedz, że przybywam do nóg jej paść i służby swoje ofiarować.
Ofiarować, zaiste. Chyba nie wiesz, narwańcze, w jakiej sytuacji jest snadź twoja wybranka… Powtórz to przed nią – czuję, że zrobisz – a opowiesz się po jednej stronie w tej wojence. Nie wiedząc, kto jest po drugiej.
Sierżant popatrzył na nasz konwój z pewna nadzieją w oczach, jakby zaiste mieściło się tam parę tuzinów szturmowców, a nie służba i ochroniarze. Podnieśli szlaban. ruszyliśmy.
Nie żebym się bał w kolejną w życiu prywatną wojenkę wpakować, ale wartało wiedzieć przeciw komu i w imię czego. Ernesto zaś, cały w skowronkach, drogę przespawszy, nie zauważył niczego…
- Wisi tu prywatna wojenka, druhu.
- Aha… - nie zwrócił snadź uwagi, zajęty kontrolą czystości stroju i butów. Wzruszyłem ramionami. Był pełnoletni, a ja nie byłem niańką. I, jako sam rzekł, nie nosił rapiera dla ozdoby.
- Jak wyglądam?
- Jak Hazat po podróży. Nawet nie nadto wymięty. Etykieta nie wymaga, byś dotarł pachnący i wyprasowany, starczy jeśli taki będziesz na kolacji…
- Prawdać to.
Kolejne cztery mile i zajechaliśmy przed pałac. Znać było w nim budowlę starą, zbudowaną w sposób który dozwalał zarówno wypocząć, jak i walczyć. Zdradzały to nie tylko przysadziste wieże, wielce zręcznie wkomponowane w skrzydła pałacu, nie tylko malutkie okna i grube mury dolnej kondygnacji, ale całe otoczenie. W promieniu dwóch mil od budowli ziemia była splantowana na płask, wysiana równiutka murawą. Pięknie wystrzyżone żywopłoty, kępki drzew i krzewów – wszystko rozplanowane przez taktyka a nie artystę, mogło służyć jako punkty orientacyjne dla artylerzystów i przeszkody dla szturmujących. Na jedynym wzgórzu w okolicy panoszyła się przysadzista wieża ciśnień, panująca nad całym obszarem, zapewne bardzo warowna i mieszcząca w podziemiach schron.

Łazik nasz podjechał pod główne wejście, gdzie stała już oczekująca nas grupa. Reszta konwoju poturlała się do baraków służby, z jednej ciężarówki tylko wyskoczyło sześcioro obstawy w barwach da Costa i towarzyszyli nam. Ustawili się przy pojeździe, gdy ten się zatrzymał, naprzeciwko takoż sześciu ludzi w barwach Ilhicamina. Otwarto drzwi, wysiadłem za Ernesto.
Pani domu ruszyła ku nam, z synem trzymającym się pół kroku za nią – snadź nie skończył jeszcze lat piętnastu, inaczej on szedłby jako pierwszy, jako gospodarz. Za nimi dreptał sędziwy, pomarszczony jak suszona śliwka majordomus.
Jak wyglądała, spytacie? Nie chybił mój druh, zaiste była wielkiej urody, jeszcze nie przekwitłej. Wysoka, o pełnych kształtach, postawy dostojnej. Twarz urodziwa, łagodna a smutna dodawała jej powagi. Jeno w ruchach jej, w sposobie w jakim materiał sukni opinał się na krągłościach gdy szła - było to coś, co kazało krwi szybciej krążyć. Choć nosiła się na czarno, jak w żałobie, włosów nie przykrywała.
Młodzieniec zaś, lubo niedługo miał się stać panem domu, mniej uwagę przykuwał. Wysoki, chudy ową chudością dziecka, która dopiero kiedyś stanie się szczupłym, żylastym ciałem męża. W obliczu jego orli nos kontrastował z pełnymi ustami, odziedziczonymi snadź po matce. Zgolił pierwszy wąsik, lecz zachował młodzieńczą rzadką brodę, okalającą szczękę. Gdy patrzył, dało się zauważyć ciekawość, ale i z domieszką niechęci.

Ernesto ukłonił się w pas, po czym rymnął na oba kolana, przywarł ustami do wyciągniętej rączki. Panicz skrzywił się nieco, ja odruchowo też – nie wiem jak u nich, ale Vega klękali w ten sposób tylko w jednej sytuacji, prosząc pannę o rękę.
- Proszę, powstań, don Ernesto. Rada jestem że pamiętałeś, że znalazłeś czas by zawitać w moje progi. - Och, pani, zapominając o Tobie byłbym godzien miana nędznika. Ledwie-m twe zaproszenie łaskawe otrzymał, pospieszyłem co tchu do nóg Ci paść a służby ofiarować.
Młodzian nie powstrzymał się od zerknięcia w bok, gdzie stał nasz konwój. Oj, Ernesto, zeskoczyłeś z płotu…
-… ale gdzież moje maniery? Donna Ilhicamina, pozwól, oto jest kawaler Vincente Emilio Vega.
Dama Eztli obdarzyła mnie uśmiechem, od którego człek niemal języka w gębie zapomniał.
- Nie na uśmiech, a na policzek zasłużyłem, pani, gdyż sądziłem że opowieść druha mego o Tobie zbyt piękną się zdawała – a tu, widzę, wysoko mierzył a słów nie znalazł.
Młodzieniec nie wytrzymał i zaszurał czubkiem buta w żwirze.
- Nie miałeś jeszcze okazji poznać, don Ernesto, a i Ty kawalerze również – oto jest mój syn, Juan Armando Zeia.
Ukłonił się nisko, ciągle nie mogąc zamaskować chmurnego spojrzenia, wymamrotał powitanie. Cóż, rozumiałem chłopca, nie czułem doń wrogości. Oto pojawiał się ktoś, kto mógłby mieć nad nim władzę ojcowską, a będąc w wieku raczej starszego brata.
Podszedł majordomus, niosący na tacy pokrajany chleb i dwa kielichy.
- Witajcie w tym domu, niech będzie on jako i wasz.
Ugryzłem kęs kukurydzianego chleba, jak nakazywał obyczaj odłożyłem kromkę na tacę. „Jem twój chleb, ale nie zabieram całego”.
- Niech Wszechstwórca ześle na ten dom szczęście, zdrowie a spokój.
Strząsnąłem nieco wina na piach podworca, spełniłem kielich do dna. Teraz byliśmy już gośćmi, chroniło nas jedno z najświętszych praw. A przy okazji, niezależnie od gorących deklaracji Ernesto, obaj w owym konflikcie zwróciliśmy nieco chorągiewki w stronę Eztli.
- Proszę na pokoje. Musicie być zmęczeni podróżą, pozwoliłam sobie przygotować kąpiel.

Ernesto długo nie wytrzymał, musiał szybko usłyszeć komentarz z moich ust. W tym celu naszedł mnie w pałacowej łaźni, gdzie z błogością moczyłem się w wielkiej kamiennej kadzi. Szerokim gestem wygonił służkę, która myła mi plecy.
- I co, Vincente? – nachylił się do mnie, gdy tylko dziewczę wyszło.
- Cóż, druhu… Com jej rzekł przy powitaniu, nie cofam i teraz.
- Nie wierzyłeś, przyznaj!
- Przyznaję po raz wtóry. A z innej beczki, mój drogi… Nie zauważyłem innych barw ani herbów. Snadź jesteśmy jedynymi gośćmi w tym domu. Nie sądzisz…
- O tym porozmawiamy później. Teraz muszę pomyśleć. A i twej pomocy prosić, mój drogi. Ty oko masz do niewiast dobre, wiele ci nie umyka. A jam zaślepiony. Patrz na kolacji, obserwuj, czy łaskawym okiem na mnie ona spogląda, czy to jeno moja imaginacja.
- A jeśli to drugie? Odstąpisz?
- Wiele potrzeba, bym odstąpił. Zbyt wiele…
- Tedy powiem co jedno, druhu, co jużem wypatrzył. Twoja wybranka jest uwikłana w prywatną wojnę, która już się toczy lub wybuchnie lada chwila. Zapraszając cię tu, albo lepiej, zgadzając się na przyjazd który jak cię znam sam zasugerowałeś między wierszami, liczyła na twoją pomoc. Militarną. Żądać jej oczywiście nie mogła, honor zasię nie pozwoli jej za to niezrozumienie do ciebie żal mieć – oby tak było – niemniej w obliczu syna jej to wyczytałem.
- Ot, dyrdymały prawisz. Kto śmiałby zadrzeć z Ilhicamina, zacnym rodem, jeszcze z wdową po bohaterze wojennym? Jeśliś praw – mówiłeś, sami jesteśmy, a gdzież znaki a wojska wasali, klientów rodziny? Gdzie weterani małżonka? Mój ród niezbyt znaczny, a na skinienie sześć tysięcy wojska nam stanie. Ona miałaby i dwakroć tyle. Pomyśl…
- Ernesto… że wygoniłeś mi młode dziewczę, które już-już chciało odzienia się wyzbyć i do kadzi mi wskoczyć, wybaczam. Ale chciałeś mojej opinii – oto i ona, innej nie będzie. Wierę, obym racji nie miał. A niedługo nadejdzie ta chwila, gdy powinieneś być wyprasowany a pachnący. I bądź tak dobry, wychodząc wezwij mi służkę z powrotem.
Przyznaję, miał rację, cos w tej wojence nie grało. Ale gdyby tak – dlaczego? Dlaczego byli sami? Gdyby ekskomunika lub insze wywołanie dotknęło rodzinę tak znaną, w najdalej tydzień wiedziałaby o tym cała Aragonia. Ostatni kawałeczek układanki włożyła sama baronowa Eztli. Dwie godziny później, na kolacji.

Podjęła nas w sali jadalnej na piętrze. Było jedynie osiem osób – ona z synem, dwie urodzone dwórki, nas dwóch, starszawy szlachcic przedstawiony jako kawaler de Walch oraz niejaki Keller, major Kajdaniarzy. Ernesto, posadzony po lewicy gospodyni, kraśniał z zadowolenia. Odział się na tę okazję dostatnio, założył koszule z pajęczego jedwabiu z żabotem i bogato szamerowaną złotem kamizelę. Nie zapomniał też o łańcuchu, pierścieniach, kolczyku... Zręczny szelma był, potrafił zawiesić na sobie dobry funt złota i wciąż wyglądać w tym elegancko. Szafir w uchu dobrał pod czterykroć większy, który błyszczał w głowicy jego szpady. A i sam gładki był, szelma, choć nie tak jak ja wówczas. Przy damie Eztli wyglądał wręcz krzykliwie, ona bowiem do sukni koloru byczej krwi kromie pierścienia rodowego założyła jeno ciężką kolię z krwawinami, schodzącą w niebezpieczne dla wzroku rejony.
Jam ubrał się krojem podobnie co druh mój, jeno złota na kamizeli mniej, a na łbie zgoła nic. To nie ja miałem być pierwszą papuga w tym lesie. Po prawicy mojej posadzono dwórkę, donnę Ixchell, niebrzydkie, acz bardzo przygaszone dziewczę. Przez stół patrzyłem w chmurne oblicze Juana tudzież obojętne spojrzenie owego Kellera. Major jako jedyny przy stole odziany był w garnitur, o mundurowym kroju.
Poczęto jeść. Nawet jeśli w istocie szykowała się wojenka, gospodyni nie pozwoliła sobie pod tym pretekstem zaniedbać gości. Przystawki zniknęły jak zdmuchnięte, podane po nich gołębie w rosole utrzymały się na placu boju jeno krzynkę dłużej. Nawet Ernesto, poza komplementowaniem potraw między kęsami, ni słowa nie pisnął, jeno jadł. Służba krążyła ze srebrnymi konwiami, lejąc do kryształów stare wino. Dopiero gdy z pieczystego zostały smętne szczątki, a po żołądku rozlał się przyjemny ciężar, rozpoczęły się rozmowy.
- Żałuję, że nie dane mi jest podjąć was w czasach mniej trudnych, panowie. Jednak dla mojej rodziny Wojna o Tron snadź jeszcze się nie skończyła…
- Szykujesz się do wojny, pani – niech tam sobie Ernesto imaginuje co chce, ja widziałem dość.
- Dobrze zauważyłeś, panie kawalerze. Zostały dwa dni… - nie wytrzymała i zerknęła na syna. No tak, to wiele wyjaśniało. Niepisane acz święte prawo zabraniało prowadzenia wojen z wdowami i sierotami, póki te drugie nie były pełnoletnie. A snadź za owe dwa dni Juan kończył lat piętnaście. Zostawał nominalnie głową rodziny i można było go zajeżdżać.
- Kto ośmiela się nastawać na Twe życie i zdrowie, pani? – zaperzył się Ernesto – mój miecz jest na Twe usługi…
- Kto ośmiela się zadrzeć z Ilhicamina?- włączył się do rozmowy major – gdy weźmiesz pod uwagę, panie, nieobecność wasali i sprzymierzeńców baronowej…
- Ilhicamina – powiedziała cicho Eztli. Sekundę potem ostatni kawałek układanki wskoczył na miejsce – w chwili gdy zrozumiałem, że nie powtórzyła bezwiednie za majorem, jeno odpowiedziała.
- Brat mego zmarłego męża, baron Oquitzin Ilhicamina Dulcinea. Pokrewieństwo pozwoliło mu wyjednać u hrabiego Xoco, naszego suwerena, uznanie naszego sporu za wewnętrzna sprawę rodziny…
Co oznaczało, że oficjalnie żadna ze stron nie mogła powołać do walki swych wasali, gdyż wtedy ci mieliby sprawę z wojskami suwerena.
- Jeśliście ciekawi, panowie, opowiem historię od początku. Moją wersję, zaznaczam, ale wersję szwagra przytoczę również. Zaczęło się lat temu siedem, gdy obaj bracia sfinansowali udział chorągwi pancernej w ofensywie na Tetydę…
Głos, lubo łagodny, nie usypiał, gospodyni nie rozwlekała się, choć zamiast mówić krótko a rzeczowo, snuła opowieść. Stary de Walch tylko rzucał czasem klątwy pod siwym wąsem, Keller zasię siedział znudzony, znając zapewne cała historię doskonale. Usłyszeliśmy więc jak owa chorągiew dzielnie stawała przeciwko Hawkwoodom i posiłkom Almalickim, jak czołgi pułkownika Armando Ilhicamina przechyliły szale zwycięstwa w bitwie pod Skara Brae, jak potem role się odwróciły… Jak oblężenie zamknęło ich w twierdzy Moray, gdy już planeta została odcięta, jak ludzie wykruszali się w walce a pancerne kolosy ginęły od bomb, rozbierane były na części dla innych lub niszczone by nie przejął ich przeciwnik. Jak baron Armando poszedł w plen, by po latach dwóch zostać wymienionym za hrabiego Argyll. Jak po kolejnych dwóch latach powrócił na Tetydę, już jako legat, z druga ofensywą wziąć odwet – i wziął, dziatki, jeno już z Tetydy nie wrócił. Bezimienny hawkwoodzki kanonier i dziewięciocalowy granat haubiczny uczynili Eztli wdową.
- Obaj bracia wspólnie łożyli na ową pierwszą wyprawę i obaj znaczne straty ponieśli, nie skłamię wiele mówiąc że bez łupów z drugiej ofensywy głód by nam w oczy zajrzał. Oquitzin jednak ni słowa nie powiedział, Armando nie raz mówił że obaj zaryzykowali i obaj przegrali, o co zawiści między nimi nie było. Gdy jednak otwarto testament mojego małżonka, brat jego okazał kodycyl, rzekomo już na Tetydzie skreślony. Kodycyl, w którym mój Armando podjął się spłacić ekspensa poniesione wówczas przez brata, oddając mu część ziem...
- Część ziem? – wybuchnął de Walch – dolina Pamphili, miasto Teotec wraz z fabryką, kopalnia i huta w Torosie, wiosek a chłopów nie licząc, najlepsze ziemie, jedna trzecia baronii!
- Powiedz słowo, pani, a wyśle do niego sekundanta…
- Ha, sam bym tak zrobił – staruszek uspokoił się solidnym łykiem wina, otarł wąsy – jeno nie można. Per fas, baron Oquitzin działa legalnie, wytoczył proces na sądzie hrabiego Xoco, żąda tylko ziem należących do donny Eztli, nie wiąże więc żadnego z wasali, kodycyl sfałszował zręcznie…
- Proszę, przyjacielu… Trudno i mnie w to uwierzyć, ale niestety może się okazać autentyczny.
- W każdym razie, wyzwać na ostre nie lza. Rad bym to zrobił sam, choćby jako ostatnią rzecz w życiu… ale może bez ujmy odmówić. Po wyroku to co innego. Jeno zanim wyrok zapadnie, panicz skończy lat piętnaście i skur… upraszam wybaczenia, szwagier twój nas zajedzie. Jak to na Aragonii…
- Prawo prawem, a sprawiedliwości dopomóc trzeba – dokończyłem bezwiednie.
- Najedzie sporne ziemie? – odezwał się Ernesto.
- Sądzę że uderzy na pałac bezpośrednio – odparł Kajdaniarz – weźmie panią lub młodego pana w jeństwo, następnie wymusi oddanie ziem. A jak już będzie tam miał swoje oddziały, to nawet jeśli proces przegra to położy rękę na czym zechce. Zajmowanie miast bez ich zniszczenia to bardzo trudna, żeby nie rzec niemożliwa rzecz. A jemu zależy nie tyle na samej ziemi, ale na tym co na niej stoi. Nie odda fabryk, manufaktur, ani kopalni nienaruszonych.
- Nie tryska pan optymizmem, majorze – to też było widać: młody Juan nie przepadał za najemnikiem.
- Twoja matka płaci mi za trzeźwą analizę, młody panie. Jeśli chciałaby usłyszeć miłe uchu kłamstwa, należałoby wynająć barda.
- Przestańcie, proszę. Słowa majora to smutna i brutalna, ale jednak prawda. Mój szwagier nie potrzebuje sił swych wasali, by mnie pokonać.
Westchnęła, pociągnęła łyk wina. Wtedy zauważyłem, że od początku kolacji wypiła tylko jeden kielich.
- Tak to wygląda, panowie. Jeśli tak postanowi sąd hrabiego Xoco, oddam ziemie. Ale wcześniej – ani piędzi.
Poprawiła włosy, wstała.
- Duszno tu… musze się przejść. Proszę, podaj mi ramię, Ernesto…
Pozostali podnieśli się również. De Walch odprowadził obie dwórki do komnat. Keller skinął mi głową i wyszedł z nimi. Napotkałem wzrok młodego panicza.
- Słówko, kawalerze, jeśli można… Byłeś również żołnierzem, prawda?
Potwierdziłem. Tak, koniec kampanii na Kish, obie ofensywy na Tetydzie. Młodzian klapnął za stołem, nalał sobie wina, pociągnął.
- Pojutrze skończę piętnaście lat. Prawdopodobnie tylko po to, by zginąć z ręki stryja. Bowiem wyzwę go na pojedynek. Mnie nie będzie mógł odmówić.
- Jeśli ów Keller ma rację, nie dojdzie do tego… chyba, że wyzwiesz go tu, na polu bitwy.
- Keller, wszędzie Keller… Dlaczego matka tak mu ufa? Przecież to najemny miecz, za pieniądze…
- Otóż to, chłopcze… Kajdaniarzy można kupić, ale nie przekupić. Stawką jest reputacja całej Gildii. On i jego ludzie będą tedy wam służyć do ostatniego tchu, a jeśli dobrze znam ich obyczaje, to przez pewien okres po wygaśnięciu kontraktu nie dadzą się wynająć przeciwko wam.
Przez chwile trawił to, co powiedziałem. Potem zadał pytanie.
- Powiedz mi, don Vega… kiedy pierwszy raz zabiłeś?
- Na Kish… miałem piętnaście lat, jak ty teraz.
- Nie, nie na wojnie… w pojedynku, twarzą w twarz.
Powinienem powiedzieć, że stanęła mi przed oczami tamta scena. Ale nie mogła, gdyż pamiętałem niewiele, miałem siedemnaście lat i byłem pijany. Mój adwersarz również. Za to zapamiętałem drugi raz…
- A ty? – odpowiedziałem pytaniem.
- Jeszcze nigdy. Ale raniłem, kilkukrotnie… pierwszy raz… – chciał opowiedzieć, ale przerwał, głos mu zadrżał.
- Z perspektywy czasu, powiem ci że najważniejsze już przeżyłeś. Wbić żelazo w ciało, zobaczyć i poczuć krew, to już masz za sobą. Ale, widzę, jeszcze musisz umieć nad tym przejść. Uświadomić sobie, że z dwojga złego lepsza jego krew niż twoja. A to, czy umrze od twego ciosu, to już kwestia drugorzędna. Najwyżej będziesz musiał zadać kolejny.
- Rozumiem.
- Nie możesz stawać do walki bojąc się, że zrobisz krzywdę przeciwnikowi.
- Zmierz się ze mną, don Vega – poprosił nagle.
- Skoro chcesz, chłopcze…
Zobaczymy, pomyślałem. Oszczędzał nie będę. Popróbujemy młodego panicza, a potem postaram się zrobić mu znaczek.

Juan krzyknął na służbę, kazał oświetlić dziedziniec, przygotować broń, apteczkę. Jak to zwykle bywało, poza wezwanymi zbiegła się spora gromadka służby i strażników płci obojga. Juan na wstępie wyjaśnił że chodzi jeno o sparring, zanimby ktoś poleciał do baronowej z wieścią, że syn wyzwał gościa na pojedynek (albo odwrotnie).
Ująłem broń, otaksowałem młodego. Był troszkę wstawiony, ale nie chwiał się. W oczach błyszczała mu jednak determinacja. Spięty, trochę sztywny, nie zapomniał jednak się rozgrzać. Naciągnął rękawiczki bez palców. Jam zawsze wolał krem powstrzymujący pocenie, więc wtarłem go w dłonie. Obejrzałem broń – rapier zwany szczeniackim, bez sztychu i z ostrzem stępionym za wyjątkiem pół piędzi na czubku. Trudno było nim poważnie ranić, jednak pozwalał podpisać się na skórze przeciwnika.
Jeszcze tylko osłony na pachę i szyje i byliśmy gotowi. Tradycyjne „en garde” i ostrza zetknęły się. Popróbowałem go na dystans, daleko, poza zasięgiem trafienia. Zacząłem krążyć. Nie szedł za mną, obracał się tylko, stojąc w miejscu. Nogi wąsko rozstawione, za wąsko. Wszedłem w zwarcie, szybko, przyjąłem jego klingę nisko, odepchnąłem z silnie ugiętych nóg, masą całego ciała. Poleciał do tyłu, niemal potykając się, wsparł na szeroko odstawionej nodze, odruchowo wznosząc gardę. Puściłem ostrze płytko, zbił je w dół, tak jak chciałem, koniec klingi chlasnął wykroczne udo. W normalnej walce mierzyłbym niżej, rozrąbał ścięgna tuż nad kolanem. Cofnąłem się o dwa kroki.
-Touche.
Dopiero teraz się zorientował, sekundę spojrzał w dół na leniwie płynącą krew, zagryzł wargi. Teraz stanął już szerzej. Zaatakował.
Walczył podręcznikowo. Rozpoznałem szkołę Ximichaca, całkiem dobrą, wymagającą jednak pewnej finezji i wyobraźni. A on wchodził w schematy, podlew z łokcia, do pchnięcia w twarz, wycofanie, potem już wiedziałem że przytnie wręcz – i tak właśnie robił. Jak tak walczyłem mając lat dwanaście. Nie, nie chciałem go upokarzać, ale mimo skupienia na walce słyszałem w tłumie syknięcia i niepochlebne komentarze. Wystarczy.
Zamarkowałem odsłonę, pchnął nisko, na brzuch, nie patrząc na moje nogi, odskoczyłem bez trudu, odbiłem ostrze lewą ręką, co kosztowało mnie krwawiącą szramę… Następnie z prawej pchnąłem go prosto w serce. Usłyszałem jęk i krzyk niewieści, jak to często przy takim pchnięciu. Juan wypuścił rapier, zwinął się, zakaszlał. Silnie, głośno, zastanawiałem się czy nie poszło kilka żeber… krwią jednak nie plunął. Skinąłem na służącego z winem, wziąłem kielich, podałem młodemu. Wypił jednym haustem, zakaszlał jeszcze raz, plamiąc koszulę. Podniósł broń.
- Nie skończyliśmy, kawalerze.
Czasem trzeba kogoś kopnąć dla jego własnego dobra.
- Od mniej więcej roku, jak widzę, fechtowałeś jeno z książkami i manekinem. To widać. Twój stryj lub jego szampierz porąbią cię na dzwonka. A w dwa dni nikt cię nie nauczy walki.
- Walcz ze mną…
Rozumiałem, że chce wyładować swoją frustrację, nerwy, jeszcze podlane winem. Lepiej byłoby, gdyby wziął sobie służkę do łożnicy, jednak nie znając obyczajów domu nie proponowałem tego. A on snadź wolał dostać w skórę. Nawet za cenę ośmieszenia się przed służbą, przed mieszkańcami domu w którym niedługo miał być panem. A ja – cóż, mogłem z nim drażnić się długo.
Podniósł broń, ruszył do ataku bez ostrzeżenia. Teraz dał się ponieść wściekłości, chwiał się, rąbał jak cepem.
Wierę, ledwie zdążyłem rapier spod pachy dobyć. A sekundę później miałem go jak na tacy. Tak, mogłem się z nim bawić długo, rozwścieczyć, poniżyć. Pozwoliłem na trzy zwarcia, zbiłem rozpaczliwe pchnięcie z wypadu, wyprowadziłem brzydkie, na odlew, cięcie w odsłonięty kark. Zadane ostrą bronią, rozrąbywało tętnice, obnażało kręgi. Teraz jednak posłało go nieprzytomnego w piach podworca.
Odwróciłem się, opuściwszy broń, ale czujny. Można było się spodziewać każdej reakcji po służbie. Podbiegł jednak tylko felczer, zbadał leżącego, oznajmił że żywie. Zaraz go też we czterech ponieśli do pałacu.
Kazałem sobie dać znać o jego stanie, po czym wróciłem na pokoje. Ciekawiło mnie, kiedy wieść o walce dotrze do Eztli i Ernesto, oraz jakie będą konsekwencje. Czy miałem sobie coś do zarzucenia? Bynajmniej. Czy dało się postąpić lepiej? Być może.

Ledwie zdążyłem się przebrać i ochędożyć, przyszła służąca. Młode a niebrzydkie dziewczątko zasypało mnie szczebiotem. Łoże posłane, powiada, panicz leży i śpi, bardziej pijany niż ranny, czy przygotować kąpiel, medyk ręczy że panicz jutro będzie na nogach, czy jutro śniadanie do łóżka, jaśnie pani życzy dobrej nocy, tak, widziała syna, może umyć plecy…
Są takie chwile… Jak tamta, gdy zasypiałem mając w nozdrzach zapach jej loków i nie obchodziło mnie ani trochę, co przyniesie następny dzień.

A ten zaczął się późno. Gdy obudziłem się, jedynym śladem bytności Malinal była zgnieciona poduszka i ślad zapachu. Śniadanie, niestety, wniosła inna służka.
Coś takie oczy zrobił? Ja pamiętam imiona.
W każdym razie, ledwie zjadłem, a bez pukania wpadł Ernesto.
- Już myślałem, że ci uszy na placu obetnę, Vincente, alem podziękowanie ci wdzięczny. Snadź pięknej Eztli spodobało się, że ktoś młodzianowi cięższą rękę okazał. Przyznam ci się, obiecałem jej że jedno jej słowo a wyzwę cię, ale właśnie wtedy jęła mnie hamować, w sposób wielce miły.
Uszy? Zobaczyłbyś, kto komu…
- Tuszę, że młodzian zdrów, jeno łeb go boli, zgadłem?
- Leży i woła o kompresy a zsiadłe mleko.
- Zatem dość o nim, opowiadaj o sobie. Nie było was długo. Wskórałeś coś u pięknej baronowej?
- Ofiarowałem jej swe służby w tym konflikcie, Vincente. Wciąż jest mi bardzo łaskawa – i prawdę powiedziałeś, miała nadzieję się że z większymi siłami przybędę. Ale i to, powiedziała, to i tak więcej niż ktokolwiek jej dał. Za to jedno spojrzenie, uśmiech, jakiem wtedy otrzymał, dałbym się posiekać. - Będziesz miał okazję, nie bój się. Jutro się zacznie.
- Właśnie po to przychodzę do ciebie. Nie wyleguj się, wstawaj z łoża. Zacznie się dzisiaj.
- Znaczy?
- Znaczy, za godzinę zapowiedział się baron Oquitzin Ilhicamina. Tak, ten sam zły szwagier.
- Przyjeżdża albo negocjować, a raczej postawić ultimatum, albo po prostu naurągać? Dobrze, posłuchamy. Przyjdę.

Ale nie od razu, dziatki. Ubrawszy się, pozwoliłem kielich wina i wyszedłem na taras z mandoliną. Zaniedbałem się wczorajszego dnia, trzeba było coś zagrać i zaśpiewać, by z wprawy nie wyjść. Zwilżone winem gardło służyło dobrze, nie minęła chwila odkąd rozsiadłem się w leżaku i szarpnąłem struny, a pod tarasem zebrała się gromadka służek. Wdzięczne audytorium nie postało jednak długo, rozpierzchły się gdy nad mój głos wybił się wściekły babski jazgot, a na podworzec bardziej wturlała się niż wbiegła przysadzista ochmistrzyni. Objechała je równo a krótko i kazała wracać do pracy. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie opieprzyć i mnie, lecz zrezygnowała. A potem odłożyłem instrument, gdyż nad równiną ukazał się nisko lecący skoczek. Wyszedłem z tarasu, słysząc jeszcze nad swoją głową komendy i wykrzykiwane namiary – snadź obsługa zenitówki na wieży dla pewności wzięła go na cel.
Wyszedłem przed pałac, dołączyłem do stojącej na podworcu grupki. Skoczek przyziemił już. Była to maszyna przystosowana do walki, miała zamocowane płyty pancerza oraz – teraz puste – wysięgniki na uzbrojenie.
Jak wyglądał człek, który wyszedł zeń, z dwoma tylko przybocznymi? Krok ciężki, oblicze odpychające, wzrok w którym przebijała niegodziwość… gówno prawda, dziatki. To nie bajka. Wysoki a krzepki, przed sześćdziesiątką, trzymał się prosto. W kroku, postawie, ruchach znać było żołnierza. Twarz o nadspodziewanie miękkich rysach, jednak wrażeniu zniewieściałości przeczyły wąskie, zaciśnięte usta i bystre, silne spojrzenie. Ubrany był w mundur polowy bez dystynkcji, poza szablą nie nosił broni. Zbliżywszy się na pięć kroków, ukłonił się jak należało.
- Eztli, droga siostro.
- Oquitzin… witaj. Zapraszam.
- Dziękuję, ale nie zajmę wiele – odparł, po czym dorzucił swobodnie, bez cienia szyderstwa czy groźby – czas mnie goni, mam oblężenie do przygotowania. Gdzie jest młody Juan?
- Nie mógł przyjść, niestety.
- Widzę zatem, że karby zadane ręką obecnego tu kawalera Vega – skinął mi głową – okazały się zbyt głębokie. Szkoda. W takim razie pozwól, że podarek z okazji jego piętnastych urodzin przekażę na Twoje ręce.
Jeden z przybocznych podał mu podłużne, intarsjowane pudło. Baron postąpił, z ukłonem podał je Eztli.
- Z żalem zmuszony jestem wręczyć go dziś, gdyż jutro przybędę w mniej przyjaznych zamiarach. Chyba, ze zmieniłaś zdanie, droga bratowo. Zdecydowałaś się uznać kodycyl i oddać ziemie?
- Oquitzin… dlaczego tak, w ten sposób? Jeśli pismo jest prawdziwe, hrabia uzna Twoje racje, a wtedy oddam ziemie.
- Dlaczego? Dla dochodów, oczywiście. Oboje wiemy, że proces potrwa długo i pochłonie olbrzymie sumy. Jeśli więc nie uznasz pisma, jutro zrobi to Twój syn. Oczywiście po tym, jak już zdobędę pałac. - Sfałszowałeś kodycyl…
- Moja droga, to poważne oskarżenie. Jak wiesz, pismo zostało przebadane, nikt jeszcze nie podważył autentyczności. Czy wiesz, jak trudno byłoby dokonać takiego fałszerstwa? Znać charakter pisma, figury retoryczne, wreszcie podrobić papier, pieczęć, łącznie ze znacznikiem radioaktywnym, starannie dobrać izotop…
Nie widział, że patrzyłem mu w oczy. Mówił prawdę, szczerą prawdę. Publicznie, w sposób nie pozwalający złapać go za słowo, tłumaczył jak dokonał fałszerstwa.
- Nie pozwolę ci, mój panie! – wybuchnął Ernesto. Postąpił krok do przodu, położył rękę na głowicy rapiera – zapłacisz krwią za twe groźby…
- Ach, baronet da Costa. Zalotnik. Ja nie grożę, mospanie, ja oznajmiam. Co do ciebie, jutro moja bratowa nie będzie już tu panią, a jedynie panią matką. Będzie miała mniej obowiązków i więcej czasu na amory. Czego wam szczerze życzę, gdyż nie chcę ani jej, ani tego pałacu, jeno tego, co mi się należy, ani piędzi więcej. Może ty zatem zapytasz jej, czy upór wart jest krwi tych, co tu zginą oraz obrócenia tego miejsca w gruzy.
- Dość! Chwytaj za żelazo…
- Przyjmuję – oczy barona zwęziły się – twoje wyzwanie. Szukać mnie nie potrzebujesz, stawię się tu jutro. I poszukam cię – obrócił głowę, rzucił przez ramię – Liquin, zapamiętaj pana baroneta. W odpowiedzi rozległo się krótkie „tajest” a Ernesto popatrzył na przybocznego i – widziałem to - zadrżał. Spod wojskowej czapki spoglądały nań zimne oczy kata.
- Eztli, daję ci czas do szóstej rano, następnie najadę twoje ziemie. Jedno twoje słowo, a nie dojdzie do rozlewu krwi.
- Żegnaj.
- Do widzenia – ukłonił się i odszedł. Skoczek wystartował, zatoczył koło nad pałacem - zapewne dorobił trochę zdjęć przyszłego pola bitwy – i odleciał.

Eztli, nadal zachowując – acz z trudem – kamienną twarz, otworzyła pudło. I wtedy, z cichym okrzykiem, zachwiała się. W środku był bogato zdobiony rapier. Nie myślcie sobie, żadna zabawka, czy broń treningowa. Była to broń mężczyzny, przeznaczona do walki a nie do parady. Rzut oka na punc i nie powstrzymałem cichego gwizdnięcia… Valareta. Było oczywiste, że otrzymawszy taką broń dzieciak zechce zrobić z niej użytek i wyzwie stryja. Z przewidywalnymi konsekwencjami.
- Schowaj to, pani, nie dawaj mu…
- Nie mogę. Teraz zostaw mnie, Ernesto, proszę.
Odeszła z pudłem w rękach, zapewne na pokoje syna. Usłyszałem jeszcze, jak każe do siebie sprowadzić Kellera.

- Mój drogi, masz świetna okazję na przypieczętowanie swych słów.
-Vincente, jestem trupem!
- Nie sądzę. Oblężenie zamku to nie w kij dmuchał, nawet mając szpiegów w środku – a ma, o tym jestem przekonany – zajmie mu dłużej niż jeden dzień. A jutro musi się z tobą spotkać, przyrzekł to. Wyciągnąłem się wygodnie, przesunąłem palcami po strunach.
- Zabije mnie.
- Jeśli ty go nie zabijesz przedtem. Wreszcie, nie rozumiem cię. Chciałeś zdobyć piękną Eztli wstępnym bojem, co jak dotąd szło ci wcale zręcznie. Twoje dzisiejsze wyzwanie, widziałem to, nie pozostało bez echa. Ale, tuszę, nie tylko dla echa zostało uczynione…
- Cóż ty zamierzasz?
- Ja? Nie wiem jeszcze. Ów Oquitzin wręcz przyznał się do fałszerstwa… Że na pałac uderzy, to też pewne. Musze pomyśleć, co najlepiej się czyni przy kielichu wina. Ty zasię potrenuj przed jutrem.
- Zostajesz tu?
- Mój drogi, nie sądziłeś chyba że nie zechcę obejrzeć waszego pojedynku? Nie, nie odstąpię cię. I wciąż uważam, że ni twa Eztli, ni syn jej szkody w oblężeniu nie poniosą… chyba, że strzeli im do łba walczyć na pierwszej linii, albo-li na siebie rękę podnieść. A owemu baronowi snadź nie zależy na ich śmierci, więc na naszej tym bardziej. Nadaje swym czynom pozoru legalności, więc musi zważać i na konwenanse. Więc bądź spokojny, będziesz miał uczciwy pojedynek.
- Wiecznie spokojny, wiecznie okrakiem na płocie, Vega! Wiedz tedy, że jam tak spokojny nie jest!
Wyszedł, huknął drzwiami. Powróciłem do grania.

Tak też spędziłem czas do popołudnia. Powiadomiony przez służącego, zszedłem na obiad. Spodziewałem się bardziej narady wojennej, ale nie. Było za spokojnie, wręcz ponuro. Eztli powitała mnie wymuszonym nieco uśmiechem, Juan natomiast spojrzał znacznie łaskawiej niż wczoraj. Widocznie po przebudzeniu docenił wczorajszą naukę. Najgorzej jednak wyglądał Ernesto. Podenerwowany, z trudem udający spokój, szarpiący wąsik… przy tym, hultaj jeden, potrafił odpowiadać półsłówkami i wciąż być przy tym dworny.
Jedliśmy tylko we czwórkę. Nie było starego de Walcha, Kellera, owych dwóch panien. Nie padło ani jedno zdanie o jutrzejszym oblężeniu. Trochę to rozumiałem – raz, że plany zapewne zostały omówione z Kellerem, dwa, że nie mieli powodu spowiadać się z nich przede mną. Jam im nie przysięgał, któż zaręczy że nie udam się z nowościami do Oquitzuina?
Ernesto denerwował się coraz bardziej, wreszcie oznajmił że chce pomówić z gospodynią i Juanem. Wobec tejże delikatnej aluzji, dopiłem wino i pożegnałem się. Czego, na demony, mógł chcieć? Czego się wstydził przede mną, a przed Eztli już nie? A, pies go…
Nieco zeźlony, kazałem sobie osiodłać konia i z ciekawości czystej wyjechałem obejrzeć teren wokół pałacu. Teraz już wiedziałem więcej, już nie esteta a żołnierz ze mnie wylazł i komentował. Oczywiście, nie mogłem wiedzieć czym będzie dysponował najeźdźca, ba, o obrońcach też nie wiedziałem nic poza tym, co wypatrzyłem. Ale kilka rzeczy rzucało się w oczy. Las, gęsty a rozległy, ograniczał napastnika praktycznie do dwóch dróg, chyba żeby spróbowali desantu od jeziora. Przez puszczę przeszłaby jeno piechota z lekkim sprzętem, tylko po to by wyłonić się na pustej przestrzeni w zasięgu pałacowych moździerzy. Żywopłoty doskonale wyznaczały obrońcom odległość i, wbrew głupim holovidom, nie dawały żadnej ochrony przed odłamkami. Poza tym, potrafiły zrobić brzydkiego figla wozom pancernym, zamiast dać się zmiażdżyć unosiły pojazd, wystawiając jego miękkie podbrzusze pod ogień. Do tego pola minowe – gdy wyjeżdżałem, ostrzeżono mnie że na pół mili od lasu lepiej nie podjeżdżać.
Objechałem wzgórze z wieżą ciśnień. Do niej też nie podjeżdżałem bliżej, koń zatrzymał się nagle a ja dopiero wtedy wypatrzyłem sztuczne trzęsawisko. Wredne i trudno widoczne dzieło obronne. Z tyłu wzgórza było jezioro o dość zarośniętym brzegu, z wyjątkiem może ćwierć mili czystego kawałka plaży. Ta jednak była pod ostrzałem – tak, teraz zauważyłem strzelnicę – cekaemów z wieży.
Więcej nie stwierdziłem. Od strony pałacu nadjechało galopem dwóch żołnierzy. Widać, pomyślałem, zapuściłem się w zakazane regiony. Ale okazało się inaczej.
- Panie kawalerze… jaśnie pani prosi o rozmowę.

Podjęła mnie w małej bibliotece na piętrze. Przekazano mi, iż nalegała, więc volens nolens zjawiłem się w wymiętej odzieży i woniejący koniem. Gdy wszedłem, odprawiła służącego.
- Zechciej wybaczyć pośpiech, don Vega. Oraz to, że pozwalam sobie prosić gościa o przysługę.
- Słucham, pani.
Tym razem nosiła prostą suknię kasztanowej barwy, o raczej podróżnym kroju. I żadnej biżuterii poza rodowym pierścieniem.
- Dowiadywałam się o Twoim rodzie, kawalerze. Po tym, co mi przedstawiono wiem, czuję, że mogłabym bezpiecznie powierzyć ci wiele…
Nadstawiłem uszu. Nie, to chyba nie było czyste pochlebstwo. Raczej wytłumaczenie tego, co usłyszę za chwilę.
…- Rozpoczynam, jak się pewnie spodziewasz, przygotowania do jutrzejszego oblężenia. Gdyż wiedz że, wbrew radom twego przyjaciela, nie zamierzam przystać na ultimatum mego szwagra.
Musiałem wytrzeszczyć oczy, gdyż uśmiechnęła się smutno i pokiwała głową. Nie skomentowała jednak, kontynuowała.
- Po porannej rozmowie nabrałam pewności, że Oquitzin kłamie. Że sfałszował kodycyl. Zamierzam również przedsięwziąć pewne kroki i proszę Cię o przysługę. O towarzyszenie mi.
-Słucham cię dalej, pani.
Tak, słowa które należy wypowiadać ostrożnie. Mogą zabrzmieć jak oczekiwanie na ciąg dalszy – albo jak „coś za coś”.
- Proszę cię również, byś milczał. Jak się domyślasz, nie chcę, nie może mi towarzyszyć Twój druh, de Walch ani mój syn. Powody zapewne niedługo odgadniesz. A powinnam polecieć w towarzystwie szlachcica.
Zastanawiające, czy wypatrzyła dwóch doradców siedzących mi na ramionach i szepczących, każdy w jedno ucho – Ostrożność i Ciekawość. Skończyło się jak zwykle – pojawił się jeszcze Honor, przytrzymał Ostrożnego, Ciekawski dał mu w papę i podjąłem decyzję.
- Jestem na Twe usługi, pani. Kiedy?
- Za pół godziny, jeśli mogę.

Polecieliśmy skoczkiem. Co ciekawe, nie był jej własny, wynajęty od dyskretnej firmy przewozowej. Pilot również z firmy, jako przybocznych natomiast – zamiast swoich – wzięła czterech najemników Kellera. Maszyna pruła nisko nad lasem, kierunek i położenie obejmowała jeno wyobraźnia. Raz jedyny zapytałem, lecz położyła palec na ustach. Teraz zrozumiałem, czemu poprosiła o milczenie, nie o dyskrecję. Uważajcie na słówka, dziatki.
Za to przypatrywałem się jej, starając się robić do dyskretnie. Lekka bladość, zagryzione usta, oczy spuszczone… czemuż winienem się dziwić? Za kilkanaście godzin wejście jej syna w dorosłość miała przypieczętować krwawa bitwa. Kiedy jednak pochwyciła moje spojrzenie – oblała się rumieńcem.
Skoczek leciał już godzinę, liczba możliwych destynacji rozrosła się do liczby tak niebotycznej, że przestałem się zastanawiać. Co najmniej czterysta mil, biorąc pod uwagę zmiany kursu.
W końcu skoczek wytracił prędkość, zatoczył szerokie koło, przyziemił. Podałem ramię Eztli, sprowadziłem po rampie.
Cóż to było za miejsce? Pałacyk myśliwski, jakich na Aragonii były tysiące. Mogłem jeno się domyślać, gdzie jesteśmy. Byłem pewien tylko jednego – nigdy wcześniej tu nie byłem.
Naprzeciw nam wyszedł człek w liberii, widocznie majordomus. Ukłonił się w pas i powiódł nas do środka. Było pusto, bardziej domyślałem się niż widziałem ochroniarzy wokół budynku. W pałacyku ochroniarze zostali w czeladnej, my zasię poszliśmy dalej. Pojawił się jeszcze jeden służący, Eztli przemówiła do mnie.
- Teraz zechciej, proszę, poczekać na mnie.
Ruszyła z majordomusem. Mnie natomiast powiedziono do biblioteki. Mój przewodnik z kamienną twarzą, acz bardzo uprzejmie usadowił moją osobę w fotelu przy kominku, gdzie czekała już karafa wina i cygara. Następnie zostawił mnie samego.
Poczęstunek kazał spodziewać się dłuższego oczekiwania. Gdzie i dlaczego byliśmy? Teraz niecierpliwość dała znać o sobie, nie usiedziałem w fotelu, jąłem krążyć po pomieszczeniu. Portret matrony nad kominkiem nic mi nie mówił, nie był opisany. Dla uspokojenia chwyciłem pierwszą z brzegu książkę. Tomik wierszy Pimotla. Ex libris Adriano Manuela Xoco.
Tak, wszystko we łbie zajaśniało. Byliśmy w jednym z pałacyków hrabiego Xoco, suwerena Ilhicamina. Zapewne gospodarz też tu przebywał. Że był sędzią we wiadomym sporze, Eztli chcąc spotkać się z nim musiała to zrobić dyskretnie, bez rozgłosu. Po co? Założyłem że dowiem się jutro i, uspokojony, zabrałem się za lekturę.
Za oknem dobrze już się ściemniło, a baronowa nie pojawiała się. Oj, Vega, żebyś swoim honorowaniem się biedy sobie nie napytał, powiada Ostrożność. Nieraz napytał a żyje, odparł wspomniany wcześniej Honor. Wziąłem kolejną księgę, spojrzałem na zegar. Bitych godzin trzy. Już miałem rzucić tomiszcze i dalej krążyć, gdy zapukano do drzwi. Ten sam służący wyprowadził mnie na korytarz, gdzie czekała już Eztli.
- Wybacz, że kazałam tak długo czekać – powiedziała. Mimo nikczemnego oświetlenia zauważyłem spuszczony wzrok i rumieńce. Wsunęła dłoń pod moje ramię, poszliśmy. Zapach…
Jej zapach – mocne, korzenne perfumy, doskonale dobrane pod urodę. Niemal doskonale kryjący inne. Ledwo można było wyczuć wodę, mydło, innego mężczyznę.

Usiedliśmy w fotelach, skoczek poderwał się dolotu. Byliśmy sami, ochrona leciała w tylnej kabinie.
Podniosła wzrok, zmusiła się by popatrzeć prosto w oczy.
- Potępiasz mnie, panie kawalerze?
- Teraz rozumiem, dlaczego poleciałem ja. Czy mam prawo cię potępiać, pani?
- Masz, oczywiście. Tak, jak każdy. Ach, nie odpowiadaj już. Wybacz, zadałam pytanie nie interesując się odpowiedzią.
- Zatem ty siebie potępiasz.
- Wychowałam Juana na chłopca w wieku, gdy powinien stać się mężczyzną. Zabrakło dla niego ojcowskiej ręki w momencie, w którym była najbardziej potrzebna. Akademia tego nie zastąpi. A ja zrobiłabym dla niego wszystko. Zwłaszcza teraz, w takiej ciężkiej chwili. Tylko on mi pozostał. Gdyby nie to – ani bym dbała o ziemie…
Miałem na końcu języka pytanie, czemu się tłumaczy, ale zmilczałem.
- Chętnie bym oddała życie, mając jedynie pewność że to pomoże. Ale wiem, że nie, że to nawet pogorszy sytuację mego syna, że zostawię dziecko. Więc może lepiej było pozwolić, by umarło coś we mnie, poświęcić część siebie – też nie za całkowitą pewność. Za obietnicę.
- Szlachcic do towarzystwa – gdyż tak nakazywała etykieta. A ja – bo spodziewałaś się pogardy. A ta bolałaby bardziej od kogokolwiek z tamtych trzech, niż ode mnie.
- Mów dalej…
- Kim jest de Walch?
- Przyjaciel rodziny… dawny adiutant mojego Armando…
- Więcej mówić nie potrzeba.
Wojna. Jak później mawiał mój pan lenny, wojna nie pojedynek, z definicji nie może być uczciwa i szlachetna. Nie mogłem więc potępić baronowej – ani celów, ani metody. Najskuteczniejsza broń – taka, którą widać, ale nikt nie spodziewa się jej użycia. De Walch by nie zaakceptował, Juan nie docenił.
Odchyliła się w tył, starannie skryła emocje pod twarzą-maską.
- Dziękuję za towarzystwo i cierpliwość, don Vega. I ponownie proszę, byś milczał.

Dolecieliśmy późno, było już dobrze ciemno. Co pytasz? Nie, nie poleciałem do Ernesto ze straszną wieścią. Mniejsza z tym, że i tak pewnie by nie uwierzył i skończylibyśmy na udeptanej ziemi. Dałem słowo.
Zjadłem lekką, spóźnioną kolację i położyłem się spać. Jak to nieraz wcześniej przed bitwą, wstałem wcześnie acz setnie wyspany. W pałacu panował zrozumiały rozgardiasz, znoszono sprzęty do kazamat, kosztowności do skarbca, zabijano okna. Wezwałem swych własnych służących, ubrałem się i zszedłem na dół. W dolnej jadalni natrafiłem na gospodarzy i mojego druha. Na stole poza prostym śniadaniem leżała mapa okolicy, walały się komunikatory i magazynki. Eztli wyglądała zupełnie inaczej w mundurze, kamizelce kuloodpornej i nagolennikach. Bez makijażu, włosy miała upięte w sposób pozwalający na noszenie hełmu. Juan również był w pancerzu, przy pasie miał podarowany wczoraj rapier. Ernesto natomiast – o dziwo – był po cywilnemu.
- Wojska Oquitzina przekroczyły granice i ciągną prosto na pałac – zaczęła bez wstępów gospodyni – będą za około trzy godziny. Mój szwagier zezwolił na ewakuację służby i gości w tym okresie.
- Eztli! Wykorzystaj tę szansę, uciekaj… To miejsce jest skazane na zagładę! I wszyscy, którzy tu zostaną – wybuchnął nagle mój towarzysz – Uciekaj razem ze mną, daleko stąd…
- Myślałem, panie, że oczekujesz pojedynku z moim stryjem…
- Pojedynku, tak – ale nie samobójstwa! Co da pojedynek wśród jego ludzi, nawet jeśli zwyciężę?
- Odjeżdżasz – tak, lepiej że to pytanie zadałem ja.
- Nie inaczej! Pani, jeśli nie zechcesz udać się ze mną… - zamilkł, szukał słów przez chwilę… - to żegnaj! Vincente, kazałem ładować i twoje toboły, zabieramy się stąd!
Kilka sekund minęło, zanim przetrawiłem te słowa. A potem zorientowałem się, że wszyscy patrzą na mnie. Tak, mogłem po prostu wyjść i zapomnieć o tym miejscu. Albo zostać. I doceńcie mą swadę, dziatki, zamiast długiego i nudnego gadania o honorze a powinności można wszystko podsumować jednym zdaniem.
- Donna Ilhicamina… Jadłem Twój chleb.
- Oszalałeś!
Strach – cóż, sam go czułem w tej chwili. Słowa zabrzmiały dumnie, lubo przechodziły przez zduszone gardło. Rozumiałem, że Ernesto się boi. Tylko, że niedawno ofiarował tu swe służby…
Znałem go dość długo. Przez ten czas patrzyłem na dwornego, honornego szlachcica. Takiego, który nie cofał obietnic. Nie był tchórzem… zaraz, czy kiedykolwiek widziałem go na placu pojedynkowym? Czy wydarzyło się cokolwiek, co pozwoliłoby mi na nazwanie go przyjacielem? Ślepy byłem.
Odwróciłem się plecami do człeka, którego przed chwilą uważałem za druha. A teraz za przeniewiercę.
- Potrzebuję chwilę na odprawienie służby, jeśli pozwolisz.

Wyszedłem, rad z okazji, gdyż w gardle zaschło za bardzo i głos mój stał się cienkim. A opieprzając mój orszak, chciałem dodać sobie animuszu. Miałem o co, bez pytania wszystko spakowali. Podchodząc do ciężarówki przełknąłem ślinę, nabrałem powietrza głęboko.
- Kto kazał pakować, takie syny, pytam!
- Wielmożny baronet da Costa…
- Wyciągać kuferek z bronią, migiem! Szabla, kamizelka, pistolety, tarcza, już!
- Panicz zostaje na oblężenie?
Zmarszczyłem brwi, patrząc na roziskrzone ślepia moich zabijaków. Poza dwiema służkami było ich dziesięcioro obstawy, sami weterani Wojen o Tron, a także wielu zajazdów i utarczek szlacheckich.
- Nie na, a w oblężeniu, matole. Oblegać nie zamierzam, za duża konkurencja. Jeden oblega już panią, drugi ziemie, nie ma miejsca. A wam co do tego?
Przed grupę wystąpił stary Jimenes.
- Paniczu, jeśli wrócim sami, to ojciec panicza urwie nam jajca przy samej szyi, wszystkim. A tutaj, prawda, łacniej jednak głowę stracić. Wolim to drugie.
- Jako żywo – poparł go Pollo – jak to jegomość dziadek panicza mawiał, grunt żeby głowę a nie chuja urwało.
Na takie dictum nie mogłem powiedzieć wiele, by się nie zaśmiać.
- Dupy was swędzą, widzę, dawno z żadnej ołowiu nie wyciągano. Dobrze. Ale nie wszyscy, ktoś musi z służkami pojechać. Maria, ty pojedziesz. Xilol wygadał się po pijanemu, że jednak nie masz jaj, więc nic ci nie grozi. A ty Xilol pojedziesz za gadulstwo. Należy ci się. Resztę w pół godziny chcę widzieć w pełnym rynsztunku!
Uciszyłem rechoty i wrzaski gromkim „dość”, które postawiło ich na baczność. Potem wróciłem do pałacu. Kątem oka zauważyłem wyjeżdżający przez bramę łazik Ernesto. Niech jedzie w demony…

- Oquitzin Ilhicamina ma osiem-dziewięć tysięcy piechoty, po części weteranów wojennych. Do tego lekką artylerię, co najmniej kilkanaście wozów pancernych różnej maści… Podobno jest wśród nich czołg. Jeśli wynajął Kajdaniarzy – cóż, dowiemy się na ostatku co i w jakiej sile.
- Ciężka artyleria? – zapytał Juan
- Nawet jeśli ma, nie użyje jej jeśli chce was żywcem. Zbyt potężna i za mało celna. Poza tym, to niehonorowe. - Poruszają się w jednej kolumnie, zbyt luźnej by przetrzepać ją z moździerzy po drodze. Ida prosto na pałac, omijając miejscowości po drodze. Z wyjątkiem Tacamac, gdzie ostrzelano ich. Wzięli miasteczko z marszu i zrównali je z ziemią w ciągu dwóch godzin… - Eztli westchnęła głośno, de Walch zaś kontynuował – to ich oczywiście opóźniło o tyleż. Wątpię żeby gdzieś jeszcze spróbowano oporu, tedy powinni zjawić się tuż przed południem.
Słuchałem tego dopinając na sobie pancerz. Moi gemajni, już uzbrojeni, siedzieli w bocznej salce, ja zaś z dowództwem stałem nad mapą rozłożoną w jadalni. Eztli zażądała komunikatora, w skrzeczeniu z drugiej strony rozpoznałem głos Kellera.
- Plan gamma, majorze. Nie marnujcie ludzi. Ma być pożar i zniszczenia.
Kajdaniarz potwierdził i rozłączył się, baronowa spojrzała na mnie.
- Trzymanie ludzi Kellera do obrony pałacu to marnotrawstwo – wyjaśniła – dlatego posłałam ich w drugą stronę. Mają uderzyć mojego szwagra po kieszeni. Kopalnie, jazy, akwedukty, fabryki, linie kolejowe… niewiele zachodu przy niszczeniu a góra pieniędzy by naprawić.
- Ciebie, don Vincente, proszę o wsparcie de Walcha w dowodzeniu obroną. Obaj jesteście żołnierzami… Walczyłeś kiedyś w oblężeniu?
Oj, się nazbierało. Twierdze Li Thai oraz Azow na Kish, potem Tetyda. Baile Atha, Glennrock, Connay, Udal, Dunrennan… Kiwnąłem głową. I zapytałem.
- Czym dysponujemy?

Nieproszeni goście zjawili się dość wcześnie, o dziesiątej. Samolot krążył dostatecznie wysoko, by nie dosięgły go zenitówki. Zapewne robił zdjęcia. Niestety, nie bardzo było czym mu przeszkodzić. Jedyne działko laserowe było na podstawie przeciwpancernej, a wolno wznoszących się i doskonale widocznych „baloników” plazmy unikał bez trudu.
Wciąż krążył, gdy przyleciało ich więcej. Trzy pękate Destructory szły nisko nad lasem, po czym jeden po drugim wykonały górkę i obłożyły ogniem z działek lewą wieżę pałacu. Tym już było z czego przypieprzyć, rozległ się najpierw łomot calowych Orekenów, a potem dołączyły półcalówki z okien pałacu i wieży ciśnień. W kazamatach wiele nie było słychać, mieliśmy natomiast kilka kamer. Jedna z nich dawała obraz prosto z podwójnego działka na prawej wieży… obejrzeliśmy dokładnie jak napastnicy zasypują pociskami lewe skrzydło, jak kurzawa ogarnia stanowisko zenitówki, potem opada, jak człek bez ręki wygraża lotnikom krwawiącym kikutem, nie bacząc na siebie obraca działko…
Destructory każdy znał i lubił, w Wojnach o Tron potrafiły zawsze urządzić krwawą łaźnię drugiej stronie. A teraz były przeciwko nam. Zresztą, co będę mówił, sami wiecie co potrafiły…
Jeden spadł dość szybko, po drugim nawrocie. Bałwan, zamiast odejść nisko znad celu, wypruł w górę jak jakiś myśliwiec. Manewru już nie dokończył, dostał się pod ogień działka, puścił czarny dym… zawisł nieruchomo w powietrzu, zadarty niemal do pionu, a potem powolutku, jak w oliwie, zwalił się na skrzydło i runął w dół. Spadł na przedpolu, znacząc słupem czarnego dymu pobojowisko.
Jego kompani zaatakowali pałac jeszcze raz, po czym odlecieli nad las. Najwyraźniej „demon-stróż” cos wypatrzył, gdyż zawrócili i obłożyli, tym razem rakietami, kępy drzew na przedpolu. I tak straciliśmy dwa czterocalowe moździerze z obsługami, okopane w jednej z nich. Przy okazji odciągnęli uwagę przeciwlotników. A wtedy z wysoka nadleciały dwa skoczki.
Lecieli szybko i dość wysoko, działka ledwo zdążyły się obrócić. Następnie ujrzałem odrywające się bomby i pomyślałem przez chwilę, że Oquitzin zrezygnował z wzięcia bratowej żywcem. Potem zobaczyłem… pamięć pozwoliła mi usłyszeć odgłos, który nie mógł przeniknąć przez grube mury. Ostry trzask rozpadających się bomb kasetowych…
Obraz z kamery na dachu zniknął. Obie wieże umilkły. Zaczęły docierać meldunki. Zawaliła się górna kondygnacja pałacu. Na stanowiskach nikt nie ocalał. Oba działka zniszczone. Pchnęliśmy na górę zapasowe drużyny, dwa wukaemy, lekkie działko plazmowe. Rannych nie było – na dachu nie przeżył nikt, a zawalone piętro było puste.
Oba Destructory krążyły teraz nieco swobodniej, wyszukując na przedpolu i na wzgórzu zamaskowanych stanowisk. Całkiem swobodnie nie miały, ciągle waliły do nich karabiny z dolnej kondygnacji i dobrze zamaskowane działko w lesie na wzgórzu. Szturmowce odgryzały się, nawróciły jeszcze raz i dla odmiany przywaliły w zagajnik na wschodnim stoku. Tam, niestety, mieliśmy żołnierzy. Dobrze okopanych, ale wkrótce przyszły meldunki…
Wróciły też skoczki. Były opancerzone i niosły imponującą ilość broni, natomiast ze swoimi krótkimi skrzydełkami nie grzeszyły zwinnością. W szybkim przelocie przeorały seriami spory kawał gruntu, zaczynając od pałacu a kończąc na wieży ciśnień. Odporność na ogień rozzuchwaliła snadź pilotów, bo kolejny raz nadlecieli już wolniej. Wiedziałem, że pociski karabinowe tylko dzwonią im po płytach. A potem jeden z nich oberwał ładunkiem plazmy. Zanim zdążył odpowiedzieć, dostał drugi raz. Wykręcił nad las, zmykał z pola walki, ciągnąc za sobą smugę dymu. Drugi zawisł nisko nad ziemią, naprzeciw miejsca skąd strzelano, błysnął ogniem działek. Miał ich przynajmniej sześć, przez kilka sekund po prostu wisiał i grzał, obracając zagajnik w perzynę. Pilot puścił go w lekki boczny ślizg, przesuwając się wokół wzgórza, i nie zdejmował palce za spustu. A potem zobaczyliśmy, jak cały brzuch skoczka rozrywa się w eksplozji. Cudem chyba wciąż wisiał i słuchał steru, pilot zadarł nos i dał pełny ciąg. W ciągu kilkunastu sekund zniknął w chmurach. Życzyliśmy mu szczerze, by rozpieprzył się po drodze.

A co się stało? Podczas nalotu przeciwpancerni mieli siedzieć cicho i nie wychylać nosa. Ale jak skoczek sam się wsunął przed wylot trzycalówki – gruchnęli z armaty. Pozostały dwa szturmowce. To byli dobrzy piloci, latali jak przyklejeni do ziemi, świetnie się wzajem kryli… na szczęście paliwo i amunicja kiedyś się kończyły. Wykonali jeszcze jeden nalot, obłożyli zagajnik rakietami, załatwiając nam stanowisko cekaemu… sekundę potem skrzydłowy zdjął drugie, które strzelało do dowódcy. Potem odlecieli. Już nad lasem, sukinsyny, na stu metrach obaj wykręcili beczkę zwycięstwa.

Przyszła kolej na liczenie strat, opatrywanie rannych… na dachu straciliśmy dziewięciu ludzi, prawie trzydziestu w lesie i w polu. Niemal pół setki było rannych. Co gorsza, straciliśmy cztery ciężkie moździerze – jedną trzecią naszej artylerii. Wieża ciśnień, w której kazamatach siedziała większość z naszych siedmiuset zbrojnych, przetrwała niemal bez szwanku.
Oquitzin musiał mieć szpiegów w pałacu. Natomiast snadź nie wiedział, gdzie znajdują się Eztli i Juan. Zapewne dlatego nie użyli ciężkich bomb przeciw pałacowi i wieży. Tym samym, większość obrony nie ucierpiała w ataku. Który – ciężko uwierzyć – trwał raptem sześć minut.
Jeśli wróg nie miał więcej lotnictwa, tamci mogli wrócić najwcześniej po dwóch godzinach. Lub dwakroć szybciej, jeśli byli mało rozsądni. Obejrzałem zapisy z kamer – oba szturmowce, na pierwszy rzut oka nietknięte, oberwały każdy po kilka – kilkanaście trafień. Na ile groźnych – nie wiadomo. Jeden skoczek, ten który oberwał plazmą, potrzebowałby ładnych kilku godzin naprawy. Ten popieszczony z działa – cóż, jeśli w ogóle dowlókł się do bazy, to miał szczęście.

Do przybycia głównych sił została godzina, może więcej. Maszyna rozpoznawcza odleciała, mogliśmy się więc zabrać za drugą fazę przygotowań bez podglądacza na niebie. Rozłożyliśmy zasieki, postawili nieco min… nie było ich wiele. Wrak szturmowca, który jakimś cudem nie eksplodował w zetknięciu z ziemią, został dodatkowo zaminowany i zostawiony na później. Moździerze miał gotowe nastawy na niego, jeden granat i fajerwerki… Niejako na deser rozrzuciliśmy po przedpolu i krawędzi lasu dobre dwie tony kruczych stopek. Ciekawe, rany od kuli czy ostrza nigdy się nie bałem, ale na myśl o zakrwawionym kolcu wychodzącym z wierzchu mojej stopy zawsze przechodziły mnie ciarki…

Długim, wąskim korytarzem przeszliśmy do kazamat wieży ciśnień, gdzie Juan chciał przemówić do żołnierzy przed bitwą. Tak, prawda, od rana komenda należała do Eztli, jednak to on dzisiaj kończył piętnaście lat, wchodził w wiek męski. Stawał się głową rodu Ilhicamina, a baronowa – Oquitzin miał rację – z pani stawała się panią matką.
- Mogłam go lepiej wychować – rzuciła, nie oczekując odpowiedzi. Mnie jednak hełm na łbie odjął nieco manier.
- Podczas mojego pierwszego nalotu, a też byłem w podziemiach, gryzłem kolbę żeby nie krzyczeć. Miałem cztery miesiące więcej.
Ciekawiło mnie natomiast, co powie. Uparł się mówić, prawda, miał też do tego prawo. Ja zasię uważałem wtedy, że mowy dobre są do kronik, a wpływają na wojsko niewiele.
- Podobno najtrudniejsze są pierwsze słowa… cóż, chyba mam je za sobą. Wiem, że wielu z was służyło pod moim ojcem. Że stoczyliście razem niejedną bitwę. A ostatnia z nich rozpocznie się teraz. Nie walczycie bowiem o ziemie, fabryki, kopalnie… walczycie o jego ostatnią wolę. O to, by ostatnie rozkazy zostały wykonane. A ja nazwę się panem tych ziem nie rychlej, aż to się spełni.
W podziemnej hali brawa i okrzyki odbiły się po stokroć. Nie powiem, słyszałem lepsze mowy. Ale nie u piętnastolatka.

Zaczęło się zaraz po południu. Najpierw przyszła wiadomość z miasta które zgodnie z zaleceniem nie stawiało żadnego oporu. Zagłuszyli radiostację, więc o siłach dowiedzieliśmy się niewiele. Następna była czujka przy szlabanie, ta sama która zatrzymała nas przedwczoraj. Przesłali informację o nadejściu wrogiej szpicy. Rozmówcę zagłuszyła kanonada, nad lasem wzniosły się słupy dymu, po czym radio umilkło.
Dwie minuty później poczęliśmy dawać ognia. Powoli, na ślepo, cztery moździerze zaczęły okładać granatami główną drogę do pałacu – tamtędy musiały iść pojazdy. Dwa czekały wstrzelane w boczny trakt – patrole z tamtej strony póki co nie zgłaszały wroga.
Najlepiej byłoby podpalić las, niestety było zbyt wilgotno. Poza tym, to niekontrolowana i bardzo obosieczna broń. Czekaliśmy więc.
Obserwatorzy zameldowali ruch w lesie. Na jego skraju zamigotało, w szkłach lornety ukazały się malutkie sylwetki. Sami piechociarze, mieli jednak ze sobą tarcze szturmowe… tą szumną nazwą określano taczki z zamocowana płytą pancerną. Wcale dobrze chroniły od kul, zwłaszcza wystrzelonych z daleka. De Walch wykrzyknął komendy, z murów przemówił wielkokalibrowy kaem, po nim drugi. Z tej odległości strzelały krótkimi seriami, wysoko uniesione, niczym artyleria. A z drugiej strony wyłaniali się następni. Jeden pluton, drugi, potem cała kompania… Pociski padały między nich, kilku trafiły, lecz tarcze chroniły dobrze. Czas na moździerze… wtedy jednak piechociarze zaczęli się grupować, składać po osiem tarcz w pancerne kopułki bez dachu. Po chwili nad jedną z nich pojawił się obłoczek dymu – i sto kroków przed pałacem padł granat. Sprytne. Do naszych artylerzystów poszły namiary, dwa czterocalowe moździerze otworzyły ogień. Tak, tamci mieli broń znacznie lżejszą, jednak było ich sporo. Zanim nasze granaty doleciały, z tamtej strony pracowało już siedem kopułek. Do głównego gmachu ani wieży nie strzelali, za to skoncentrowali się na zagajnikach i kępach drzew na przedpolu.
W ciągu dziesięciu minut w nasze stanowisko, które zdążyło się ujawnić, poleciała ponad setka granatów - do chwili, aż pomarańczowy błysk i słup dymu oznajmiły jego koniec. Spokojnie przenieśli ogień na kolejną kępę. Tam akurat nie było nic. Kazałem dać sobie na monitor obraz z kamery na wieży ciśnień – była wysoko i miała najlepszą optykę. Obejrzałem stanowiska – było ich więcej, dobre kilkanaście. A z tyłu, za nimi, drzewa chwiały się i padały. Ktoś robił wycinkę w lesie.

Bezkarni jednak nie byli. Jedna z pokrywek rozleciała się na kawałki, gdy granat z moździerza wpadł do środka przez otwór w stropie. Na drugiej skoncentrowało ogień kilka wukaemów i w końcu któryś pocisk przebił pancerz. Kolejną ustawiono na tyle z boku, że była w polu widzenia wieży ciśnień. A tam mieliśmy pukawkę zdolną roznieść czołg. Dzięki wieży mieliśmy też lepszą ocenę odległości, ludzie Oquitzina korygowali ogień ze szczytów drzew, niejeden zapewne oberwał odłamkiem granatu. Po może półgodzinie (ciekawe uczucie, patrzysz na zegarek i konstatujesz: już tyle minęło?) ogień z kopułek osłabł. Część udało się zniszczyć, innym chyba zabrakło amunicji, którą zapewne w gęstym poszyciu noszono na plecach. Uszczupliły jednak nasze siły o kolejnych kilkudziesięciu ludzi i parę sztuk ciężkiej broni.
Powstająca wycinka nie dawała mi jednak spokoju, przekonałem więc de Walcha by skierował tam ogień. Miałem nosa, to co stamtąd zaczęło walić miało, sądząc po wybuchach, dobre sześć cali kalibru.
Okrzyk „czołgi!” kazał mi zwrócić lornetę na drogę wychodząca z lasu. Były. Na przedzie toczyło się coś dymiącego straszliwie, na oko gąsienicowy traktor, z zamocowanym z przodu pokaźnym stalowym walcem. Miał on snadź nie tylko torować drogę wśród min – był opancerzony, w osłoniętym płytą stanowisku miał szybkostrzelne działko. Za nim toczył się podobny wehikuł, acz znacznie mniej dymiący. Również posiadał walec, nad nim zaś po prawej stronie wystawała krótka lufa haubicy. Niewielka sztuka, na oko trzycalowa. Następne były trzy wozy kołowe, przerobione chyba z ciężarówek terenowych, uzbrojone po zęby w rozmaitą broń. Za nimi dostojnie toczył się czołg nieznanego typu, zapewne domowej roboty. Dostrzegłem ciężką haubice w wieży i szybkostrzelne działko w lewym sponsonie. A potem obraz przesłoniła mi kurzawa wybuchów.
Czołgi to obraz niezbyt częsty w zajazdach szlacheckich, Ilhicamina snadź nie spodziewali się najazdu z ich użyciem, więc moździerze posiadały może dwieście granatów przeciwpancernych. Trzymano je na deser, aż wróg podejdzie bliżej, a póki co zasypano go przeciwpiechotnymi. Niby nieszkodliwymi dla czołgów, ale widziałem raz lufę Orekeną przebita takim odłamkiem na wylot.
Odgryzali się, a jakże. Pociski calowych działek siekły ściany pałacu, z intencją że któryś trafi w strzelnicę… Haubice, strzelające płaskim torem, mierzyły w fundamenty obu wież. Trochę to była jednak za lekka broń, niewiele mogły zaszkodzić. Kurzawa opadła. Jeden z wozów kołowych stał na przebitych oponach, jak w za dużych kapciach. Drugi próbował podać hol, ściągnąć go z pola. Żaden nie stracił uzbrojenia, oba gęstym acz chaotycznym ogniem prały w pałac oraz wszystkie krzaczki w polu widzenia. W ciągu pół minuty mieliśmy dokładny namiar, pięciocalowa haubica z wieży ciśnień mogła wtrącić swoje trzy grosze. Siedemnasty z kolei pocisk trafił unieruchomiony wóz, rozrzucając wszelkie jego ruchome elementy w promieniu stu metrów.
Z drugiej strony, tam skąd strzelały „kopułki”, tez pojawiły się wozy bojowe. Jak się okazało, wycinkę w lesie robił czołg z potężnym lemieszem, który właśnie wytoczył się na przedpole. Jego śladem wyturlały się trzy inne wozy – dwa opancerzone traktory oraz mała tankietka.
Pod ostrzałem kolejno milkły nasze stanowiska. Nie myślcie, straciliśmy może jedno, chcieliśmy jednak ich sprowokować do szturmu. Powoli zrobiło się cicho, z odległości prawie dwóch mil nie było słychać łoskotu silników. Tylko od czasu do czasu któryś z wozów posyłał pojedynczy pocisk w nasza stronę.
Spojrzałem na zegarek. Prawie trzecia po południu… Praktycznie na całej szerokości z lasu poczęli wysypywać się piechociarze. Ich moździerze przemówiły ponownie, tym razem granatami dymnymi. Kłęby gęstego, białego dymu zaścieliły przedpole. Nie widać było nic, także przez oba termowizory jakie posiadaliśmy. Zrobiło się prawie zupełnie cicho. Nasze moździerze stękały tylko od czasu do czasu, śląc na ślepo granaty za ścianę dymu. Nie pozwoliłem na gęstszy ogień, zwłaszcza że dotychczas wyszła niemal jedna trzecia amunicji. Tamci rewanżowali się z owej sześciocalówki, która grzmociła z wycinki, ponadto z haubic czołgowych. Też strzelali rzadko i na ślepo, według nastaw. Nie zrobili wiele szkody, przez pół godziny mieliśmy raptem kilku rannych. Wiedzieliśmy jednak, że za białą zasłoną szykuje się pierwszy szturm. Nie było jednak wiadomo w jakiej sile, ilu wdepnęło w nasze miny i rozrzucone uprzednio krucze stopki.
Wyłonili się w końcu o kilometr od pałacu. Najpierw w dymie zamajaczyły błyski wystrzałów, potem kwadratowe cielska wozów bojowych. A na końcu drobne, zgięte wpół figurki. Niektórzy pchali przed sobą owe pancerne taczki, inni nieśli drabiny, maty do przekraczania przeszkód i ładunki. Szli całkiem sprytnie, tak że pałac zasłaniał ich częściowo przed ogniem z wieży. Natomiast samo dworzyszcze postawiło ścianę ołowiu.
Było tak samo, jak na Kish i Tetydzie. Biedne skurwysyny, mogli jedynie pełznąć, kryć się i przeć do przodu. A kryć się nie było gdzie. Jak wam mówiłem, płaski teren i jeno pozornie chroniące przed ogniem żywopłoty. Z tej odległości, przez wizjery nie było widać, jak krzyczą, krwawią i umierają. Widziałeś tylko wypryskujące grudki ziemi tam, gdzie padła seria z cekaemu, i przewracające się figurki. Siedem wozów, które wyłoniły się z dymu, dzielnie wspierało piechociarzy, okładali nieustannym ogniem nasze stanowiska. Ów czołg, który turlał się od strony drogi, uzyskał szczęśliwe trafienie w strzelnicę naszego granatnika. Nawet w kazamatach poczuliśmy wstrząs, gdy pocisk z haubicy przebił pancerz i rozerwał się w środku, kładąc trupem wszystkich w pobliżu. Chwilę potem straciliśmy działko plazmowe, wciągnięte na wieżę jeszcze podczas nalotu. W jego stanowisko trafił sześciocalowy granat.
Wieża ciśnień milczała, nie mając dobrego celu na wprost, natomiast jej haubicy i dwu moździerzom nakazaliśmy oszczędzać amunicję. Tez jednak uszczknęli swoje, gdy jeden z opancerzonych traktorów, które wyłoniły się z lasu, zapuścił się za bardzo w bok i wyszedł zza chroniącej go bryły pałacu. Z kazamat wieży gruchnęła nasza trzycalówka, pierwsze dwa pociski chybiły, trzeci natomiast przeszedł pancerz jak papier… Nie, nie było spektakularnej kuli ognia, wylatującej w powietrze wieżyczki, wóz po prostu zatrzymał się i okrył całunem czarnego dymu. Z włazów zaczęła wyskakiwać załoga, którą zaraz sprzątnął nasz cekaem.
Przypadli za żywopłotami, tylko po to by gruchnęły tam nasze moździerze i kaemy. Nie zastanawiałem się, ilu tam padło, ilu wołało o ratunek w kałużach własnej krwi. Wydawałem kolejne komendy. Wróg miał skończone siły, może było ich dziesięciu na jednego, ale jak najbardziej dało się ich zabić. Wielu jednak znalazło dobre schronienie. Zwłaszcza w zagajniku, gdzie ich moździerze zmiotły nie tak dawno naszą baterię. Było tam solidnie wybetonowane korytko, teraz zasłane pogiętym żelastwem i szczątkami naszych puszkarzy. Na jego krawędzi migiem wyrosły tarcze, formując jakby żółwią skorupę, tym razem bez dziury w dachu. Podtoczył się też wóz pancerny, osłonił część wykopu, nie przestając walić do pałacu.
Po lewej, od strony drogi, natarcie załamywało się. Wozy pancerne chwacko szły naprzód, natomiast piechociarze kładli się pokotem pod naszym ogniem. W końcu zatrzymali się, następnie zaczęli uciekać. Pancerniacy zadreptali w miejscu, stanęli, potem powoli ruszyli wstecz, ciągle strzelając. Zostawili przedpole zasłane trupami. Niedługo zniknęli za zasłoną dymu, pozwalając nam przenieść ogień na świeżo utworzony przyczółek. Grzmociliśmy w niego dobre pół godziny, aż ze zbudowanego naprędce „żółwia” i wozu bojowego nie pozostał jeno dymiący krater.
- No, popędziliśmy im kota – oznajmił rozradowany de Walch – jeszcze dwa takie szturmy a nie będzie miał czym nas dobywać. Wierę, jak tylko się ściemni, poprowadzę chyba wycieczkę.
- Jeszcze jeden taki szturm a będziemy w nich rzucać kamieniami – odparłem. Po prawdzie, ekspens w amunicji był wielki, zostało może po dwa tysiące sztuk na kaem, niecałe dwieście granatów na moździerz.

Po raz kolejny zrobiło się wręcz nieprzyjemnie cicho. Trwał jedynie pojedynek artyleryjski – dwa do trzech razy na minutę moździerz z przecinki strzelał do pałacu, równie często odpowiadał mu któryś z naszych. Nieskuteczność naszego ognia irytowała, wrzuciliśmy tam dobrą setkę granatów bez skutku. Musiał być dobrze opancerzony, a może nawet mieli tam działo samobieżne. I – najwyraźniej – sporo do niego amunicji. Z ciekawości, a także żeby się uspokoić, jąłem przeglądać mapy, szacować wartość spornych ziem oraz tego, ile Oquitzin wydał na wojnę z bratową. O, przepraszam – od dzisiaj z bratankiem. Cóż, sporo postawił… albo oszczędzał parę lat, albo walczył na kredyt, spodziewając się powetować straty dochodami ze zdobyczy.
Minęła jeszcze dobra godzina, słońce zaczynało się powoli chylić w dół. Zasłona dymna nie rozwiewała się, widocznie ją podtrzymywali – kolejnymi granatami, może mieli generatory. Dwa razy tylko z zasłony wychynął czołg, przezornie trzymając się poza zasięgiem naszej trzycalówki. W prawym sponsonie miał, co teraz zobaczyliśmy, miotacz ognia. Pracowicie wypalał krzaki i żywopłoty na przedpolu. Posyłaliśmy mu od czasu do czasu granaty, z których sobie robił niewiele. Złośliwością losu, przeciwpancerne chybiały, dwa razy oberwał ale odłamkowymi. Po drugim trafieniu dał nura w dym i więcej się nie pokazał.

Wreszcie był czas na odrobinę oddechu, wmuszenie w siebie wystygłego żarcia, zwilżenie gardła. Co? Czy nie bałem się rany w brzuch, pytasz… ha, dobra bajeczka. Owszem, można iść w bój na czczo, jeśli wiesz ile ów potrwa. Godzinę, dwie, może trzy – wytrzymasz, a głodne wojsko lepiej się bije. Ale potem z głodnego robisz się słabym. Ja wtedy, choć jedynie siedziałem nad mapą i monitorami, w boju udziału nie biorąc, byłem już porządnie zmęczony. Od rana, choć żywność nam donoszono, nie było czasu wziąć czegokolwiek do ust. Pojawił się Juan, poprosił bym obejrzał z nim stanowiska w pałacu, tudzież zlustrował budowlę. Nastroje wśród załogi były wręcz szampańskie, było nie było odparliśmy szturm, kładąc trupem kilkuset ludzi, załatwiliśmy dwa wozy bojowe, że nie wspomnę zestrzelonego na otwarcie szturmowca. Nie mieli też wielu rannych, większość strat ponieśliśmy w polu i u podnóża wieży, a tych nie widzieli.
Gorzej wyglądały ściany i strop parteru. Chociaż grube, gdzieniegdzie wzmacniane cerambetonem, otrzymawszy ponad sto sześciocalowych granatów zaczynały się powoli rysować. Ściągnęliśmy ludzi do podstemplowania ich, wiedząc że to raptem półśrodek. Potem, korzystając z chwili ciszy, zdrzemnąłem się.

Spałem do osiemnastej, gdy przypuścili kolejny szturm. Pięć wozów bojowych i tym razem znacznie więcej, bo dobre dwa tysiące piechoty. Nasi zaczęli strzelać jak tylko tamci wyłonili się z dymu, po pałacu niosły się bojowe okrzyki, zagrzewanie naszych strzelców. Trzeba było ich pohamować, nakazać żeby kurwa wasza mać krótkimi seriami i na mniejszą odległość podpuścić. I wtedy właśnie nas złamali.
Wróciły oba szturmowce. To byli doskonali piloci… wyszli z dymu na wysokości wierzchołków drzew, zupełnie niezauważeni, co dało im może cztery-pięć sekund na przycelowanie. Nawet nie użyli działek, jeden przywalił ciężkimi rakietami w parter, drugi w lewą basztę pałacu. To były potężne ładunki, rzekłbyś budowla zakołysała się w podstawach… potem z otwartych drzwi buchnęło pyłem, rozległ się straszliwy łomot, krzyki… nadwerężone, bite od południa stropy parteru nie wytrzymały, waląc się przy lewej wieży. Gruz zasypał i wyłączył z akcji dwa stanowiska oraz praktycznie odciął lewą basztę – do łączności został nam wąski korytarz w podziemiach.
Oba samoloty, prowadzone pod ogniem półcalówek ze szczytów wież, odleciały nad jezioro. Jeden z nich niemal mimochodem przywalił w szczyt wieży ciśnień – i tak pożegnaliśmy się z nasza najlepszą optyką. Następnie zawrócili nad jeziorem, wzbili się wysoko, poza zasięg naszej broni, zaatakowali znowu. Jeden po drugim zawiśli nad pałacem, niesamowicie powoli, zanurkowali, spod skrzydeł oderwały się kolejne ładunki… poznałem – napalm.
Dwa trafiły w ściany baszty, dwa idealnie w dach. Interkom, zanim go wyłączyłem rozdarł się hukiem płomieni i rykiem płonących żywcem ludzi. Nikt nie przewidział takiego trafienia, takiej sytuacji, stropy nie chroniły, płonąca maź spływała na niższe piętra. Kolejna detonacja wstrząsnęła budowlą… zapasy amunicji przy działach.
A szturm? Zatrzymał się. Jakby nigdy nic, cofnęli się za zasłonę dymną.

- Mają nas. Poczekają jeszcze do zmierzchu, by zmniejszyć własne straty, a potem nas wygniotą – krótko a trzeźwo ocenił sytuację de Walch.
- Co zamierzasz?
- To jest pytanie do Twojego syna, pani…
Jakby na żądanie, wtrącił się radiotelegrafista, meldując że ten skurwysyn, znaczy stryj jaśnie pana jest na linii. Juan kazał łączyć.
- Drogi bratanku… apeluję do Twego rozsądku. Wynik bitwy jest w zasadzie przesądzony… sugeruję kapitulację. Jeżeli odmówisz, jedyną różnicą będzie więcej zabitych. Po obu stronach.
- Jaką mam gwarancję, że wtedy uniosę cało głowę? Ja i moi ludzie?
- Mój drogi, moje oczekiwania przedstawiłem jasno i nie zamierzam ich zmieniać. Nie chcę śmierci ani twojej, ani tez drogiej Eztli.
Juan zdjął kciuk z klawisza nadawania, popatrzył na matkę.
- Co z odsieczą? Z pomocą, która miałaś wyjednać?
- Nie wiem… może nadejdzie… – odparła cicho bezkrwistymi ustami. Siedziała wtulona w kąt bunkra, blada, zgaszona, z wzrokiem spuszczonym. Młodzian przełknął ślinę, włączył nadajnik.
- Panie stryju, będziesz musiał się pofatygować i wydobyć nas stąd własnoręcznie.
- Szkoda – zabrzęczało w odpowiedzi. Trzask przerywanego połączenia.
- Tutaj nic po nas. Musimy przenieść się do wieży ciśnień – oznajmiłem. Z niechęcią, ale pokiwali głowami. Juan gestem przywołał do siebie jednego z oficerów.
- Fonseca, powierzam ci pałac. Przejmujesz tu dowodzenie. Broń się, ale nie marnuj ludzi bez potrzeby. Wezwany – niemłody, siwiejący powoli kapitan – uścisnął dłoń młodego pana. Potem krótko zasalutował. Tyle. Pobiegliśmy owym podziemnym korytarzem, który łączył pałac ze wzgórzem. Po chwili dwie głuche detonacje oznajmiły, że nikt więcej nie przejdzie tą drogą.

Oblężenie właściwie było skończone, zdobycie wieży było jedynie formalnością. Owa formalność zaczęła się o dwudziestej a skończyła grubo po północy. Po tym, jak lotnicy rozwalili wieżę obserwacyjną, spektakl oglądaliśmy jeno przez peryskopy. Podeszli pod osłoną zrujnowanego pałacu, ogniem dział i granatników przygważdżając kolejne stanowiska, i tak goniące resztkami amunicji. My mogliśmy tylko siedzieć i patrzeć… a raczej siedzieć, gdyż poza błyskami zza bryły pałacu wiele nie było widać.
De Walch uznał, ze teraz albo nigdy i na cele czterystu chłopa wybrał się na wycieczkę. Obejść pobojowisko nad brzegiem jeziora, gdzie było już ciemno – i zaatakować od tyłu. I, widziałem w jego spojrzeniu, wracać nie planował.
Potem skończyły się błyski wystrzałów z baszty, chwila ciszy… i ruszyli na wieżę. Znowu było krwawo, trup się walił pokotem w świetle naszych rac. Brzydką niespodziankę sprawił im milczący dotąd tradytor na tyłach pałacu, który zasypał ich gęstym ogniem z flanki. Długo nie mogli sobie z nim poradzić, w końcu załatwili go z granatnika. Działo laserowe rozpruło tankietkę, siekło niewidzialną nicią po piechociarzach, po czym haniebnie się zepsuło. Trzycalówka załatwiła jeszcze jeden wóz… ale podchodzili coraz bliżej. W końcu, mimo naszego ognia, doszli do kazamaty, zdołali podłożyć ładunek… i było po dziale.
Została nam dwa kaemy w kopule pancernej, działko w kazamacie i haubica. Nie było już po co oszczędzać amunicji, walili do ostatniego pocisku. Nagle dźwięk podobny do uderzenia w dzwon oznajmił, że jeden z czołgów podtoczył się naprawdę blisko i gruchnął w kopułę. Zniesiono stamtąd krzyczących, krwawiących z uszu strzelców, zastąpili ich nowi. Z drugiej strony dobiegały nas przekleństwa obsługi działka, która bezskutecznie starała się uszkodzić wóz. A nad wszystkim górował stentorowy głos ogniomistrza haubicy, podającego namiary.
Najpierw skończyła się amunicja do działka. Obsługa wycofała się, zawalając za sobą kazamatę. Potem kolejne trafienia zdeformowały jarzma i zniszczyły kaemy w kopule. Wtedy spokojnie weszli na strop wieży i ładunkiem wybuchowym załatwili haubicę. Przy tym, sukinsyny, specjalnie oszczędzili peryskopy. I podłączyli się do cudem ocalałej końcówki interkomu przy zawalonym wyjściu. Nie, nic nie mówili. Czekali aż my się odezwiemy. A potem zabrali się za wykurzanie.
Peryskopy zostawili nie bez kozery. Dokładnie widzieliśmy, jak znajdują i zalewają stalopianą wszystkie z wyjątkiem dwóch szyby wentylacyjne. A potem podtaczają miotacze ognia do tych dwóch. Ogień, oczywiście, nie mógł przedrzeć się przez poskręcane szyby i filtry, ale żar tak. Temperatura w środku zaczęła rosnąć… Wszyscy popatrzyli na młodego Juana. Ani jedno słowo nie padło… zrozumiał. Podszedł do interkomu.
- Poddajemy się.

Wyciągnęli nas, zmęczonych, zmordowanych, omączonych pyłem. Zabrali pukawki, postawili pod strażą. Oquitzin nie kazał na siebie długo czekać, w ciągu paru minut przyjechał łazikiem. Z uśmiechem, bez cienia nienawiści czy szyderstwa, przemówił wręcz serdecznie.
- Gratuluję dzielnej obrony, drogi bratanku… szkoda, że niepotrzebnej. Z drugiej strony, czegóż mogłem się spodziewać po synu mego nieodżałowanego brata…
- Cóż zamierzasz teraz, panie stryju? – zapytał hardo młodzian.
- Ależ, ugościć ciebie oraz twoją biedną matkę. Wszak twoja zawziętość pozbawiła was dachu nad głową… nie mogę pozwolić, byście cierpieli chłód.
- Raczej wziąć do niewoli… i wymusić oddanie ziem, nieprawdaż?
- Po co? One już są moje… twój podpis będzie jedynie formalnością, która umożliwi ci powrót do – odchrząknął, zerknął na płonące ruiny – domu…
- De Walch cię dorwie… choćby miał życie postradać.
- Z żalem oznajmiam, że to już nastąpiło. Koncept wycieczki.. cóż, cały on. Zapomniał, że uczył wojennego rzemiosła również mnie. Jutro zamierzam pożegnać go z honorami…
- Zapłacisz mi za to…
- Proszę bardzo, drogi bratanku – głos się zmienił, z serdecznego stał się zimnym – jeśli tylko zrobisz użytek z tego, co wisi ci przy pasie, gówniarzu!
- Juan, nie! – krzyknęła Eztli. Na próżno, cóż, po takich słowach…

Ogrodzili pole, zapalili pochodnie. Baron Ilhicamina zdjął hełm, kamizelkę i kurtkę mundurową, oddał tez szablę. Przyniesiono mu rapier, by walczyli taką samą bronią.
- On go zabije – wyszeptała Eztli, chwytając mnie za ramię.
- Może nie – nie pocieszałem, naprawdę w to wierzyłem – zrani by go złamać. Zrani by mieć pretekst do trzymania go u siebie. I byś ty też pojechała.
- Zrób coś, błagam…
- Nie mogę, póki nie skończą – cóż, niektóre rzeczy były święte.
Juan może i wyciągnął wnioski ze sparringu ze mną. Nogi ugięte, szeroko rozstawione, już nie stał jak wmurowany, krążył. Podarowany rapier trzymał pewnie, jednak widać było że nie jest do broni przyzwyczajony. Stryj najpierw popróbował go, dla pewności, żeby nie zostać zaskoczonym. Juan zaatakował pierwszy, niestety podręcznikowo, ciął w twarz by przejść do pchnięcia w serce. Baron zbił bez wysiłku, wyprowadził dwa krótkie cięcia, które – widziałem – nie miały trafić, jeno zmusić młodego do odbicia ich z wysiłkiem. A potem już nie bawił się, zepchnął bratanka w głęboką defensywę, zasypał ciosami. Wszystkich młodzieniec sparować nie zdołał, naocznie przekonałem się że stryj chce go żywego – i że jest dobrym szermierzem. Naznaczył go na brzuchu, obu udach, twarzy… każdy z tych ciosów mógł zabić. A potem krótkim cięciem rozrąbał mu prawy biceps, załamał tor klingi, sieknął po palcach zanim bratanek wypuścił broń. Juan padł na kolana z jękiem, lewą ręką ścisnął okaleczoną dłoń.
Eztli podbiegła do syna, przyklękła przy nim. Popatrzył, bardziej domyśliłem się niż usłyszałem krótkie „zostaw mnie”. Wstała chwiejnie, podeszła do szwagra, który ze spokojem wycierał ostrze.
- I co teraz? Dostałeś, co chciałeś, czy zamierzasz kolejne niegodziwości? Może zażądasz teraz całych ziem?
- Moja droga, zbytnia pazerność byłaby zgubna. Nikt nie uwierzyłby, że nieodżałowany Armando zapisał mi wszystko, zapominając o was. A tak – zapis jak najbardziej zasadny, moje roszczenia jakże zrozumiałe. Obszar, który w ciągu kilku lat powetuje mi straty. Ha – zaśmiał się z własnego konceptu – nawet skarbca nie złupię. Musicie mieć się z czego odbudować.
- Sfałszowałeś dokument…
Obejrzał ostrze pod światło, starannie schował do pochwy.
- Moja droga, powtarzasz się. Mógłbym odpowiedzieć na to pytanie, ale wtedy byłbym zmuszony oszczędzić tylko was dwoje. Świadkowie, rozumiesz…
Oj, Vega, wpadłeś… właśnie baron Ilhicamina się przyznał do fałszerstwa. A także od tego, że obecność świadków jest niepożądana.
Eztli zrozumiała. Postąpiła krok i wymierzyła baronowi siarczysty policzek. Popatrzył przez sekundę, a potem oddał. Na odlew, ręką w której trzymał rapier. Cofnęła się o pół kroku, niezbyt teatralnie plasnęła tyłkiem w zdeptaną trawę.

- Piękny cios, mości Ilhicamina. Zaprawdę, godny szlachcica – zaraz… o cholera, to ja powiedziałem. Cóż, honor różni się od kobiecej intuicji tym, ze mówi głośno.
- Ach, don Vega. Śpiewak. Druh równie prędkiego w słowach baroneta da Costa. Najwyraźniej bardziej prędkiego niż odważnego. Zaskoczony jestem, ze ty zostałeś.
- Panie baronie, obiecałeś coś mojemu… druhowi . Raczej się nie zjawi, rad będę odebrać to za niego. Uderzyłeś szlachciankę.
- Kolejne odważne słowa… Jesteś pewien, że pójdą za nimi czyny? I dlaczego miałbym się przychylić?
- Oczywiście, możesz kazać mnie zastrzelić. Ale wiem, że część Twoich ludzi nie służy ci ze strachu, ale z powinności. Może nawet jest ich wielu. I tym chcesz jeszcze raz udowodnić, żeś szlachcic. Całe to przedsięwzięcie, cała operacja, lubo zaczęta od niegodziwości jaką było fałszerstwo, nie uchybiła żadnym powinnościom szlacheckim. Więc teraz wybieraj, jak ją zakończysz. Jak szlachcic, czy jak zbrodniarz.
Przy okazji, może wyeliminować jednego ze świadków, ale tego już nie dodałem. Zamyślił się, ale na krótko.
-Dobrze powiedziane, panie kawalerze! Niech jeno opatrzą mojego bratanka, pozwól mi łyk wina i zaczniemy.
Eztli tymczasem podniosła się i, nie zaszczyciwszy szwagra ani spojrzeniem, podeszła do opatrywanego syna. Zamieniła kilka słów, których nie usłyszałem, wstała. W rękach trzymała rapier Juana. Postąpiła ku mnie.
- Użyj tego, proszę…
Pokręciłem głową.
- Pani, nie znam tej broni. I nie mam czasu na oswojenie. Za pozwoleniem, wolę swoją starą szablę.
- Nie wiem, co powiedzieć, kawalerze… Vincente. On zechce cię zabić.
- Wiem o tym, pani. Ja również zechcę zabić jego.
Pogładziła mnie po policzku – dziękuję.
W półmroku, w świetle pochodni i pożarów wyglądała, nawet z rozciętymi ustami, tak pięknie… taktownie cofnąłem się, zanim zabrała mi resztki koncentracji. Rozebrałem się do spodni i koszuli, oddałem tarczę, wyciągnąłem szablę i machnąłem nią dla próby.
- Szabla? Doskonale. Wolę ją i ja.
Tak, wzgardziłem Valaretą. Wolałem moje ostrze, zresztą niewiele gorsze – ze zwykłą szablą wzoru 4870 łączył je jedynie wygląd, wyszło spod ręki Lochlanna na Tetydzie. Broń Oquitzina wyglądała niemal identycznie, na pewno również pochodziła z dobrej kuźni.
Jeden z moich przybocznych, Pollo, obejrzał oba ostrza, potwierdził ze mają równą długość i nie są zatrute.
Podobnie uczynił sekundant barona, ów Liquin, który poprzedniego ranka tak nastraszył Ernesta.
Pociągnąłem nieco wina z manierki, stanąłem w polu. Rozruszałem nieco zastałe mięśnie, ponownie zawinąłem ostrzem. Oquitzin, już rozgrzany po walce z bratankiem, podniósł broń, zasalutował.
- Zobaczymy, czy lepiej szablą czy językiem władasz, panie śpiewaku. Bo co dotąd widziałem, to że jednego dzieciaka nakarbowałeś. A to niewiele.
- Tedyśmy równi, panie baronie. Ty też więcej nie uczyniłeś.

Zaatakował. Podszedł krokiem wręcz spacerowym, z którego nagle przeszedł w skok, ciął mocno na odlew, zbiłem, wyszedłem do pchnięcia. Odwrócił i poderwał ostrze, zmusił mnie do szybkiej rejterady, inaczej straciłbym dłoń. To już był szermierz, nie walczył schematycznie, z jednego ciosu płynnie szedł w drugi. Nieco wyższy, cięższy, atakował wysoko, zmuszając mnie do unoszenia broni. Kilka szybkich cięć w szyję i twarz, nie był jednak tak szybki, ostatnie zbiłem i pchnąłem mierząc w oko. Cofnął się, podbił, zawinąłem nadgarstkiem, koniuszek pióra chlasnął go w prawe ramię. Płytko, niestety. Teraz ja uskoczyłem przed wręcznym cięciem – znałem je – mierzonym nie w obojczyk, a nisko na brzuch. Nie trafił, wykorzystał sytuacje, pchnął nisko, na udo, tylko po to by z całej siły podbić w górę moją zastawę. Związaliśmy ostrza, naparł na mnie, wyniósł rękę z bronią wysoko wzwyż… przedłużone zwarcie, dobre raczej dla rapiera, ale w szabli też mordercze. Naparł na mój nadgarstek, wiedziałem że długo nie wytrzymam, puściłem… i natychmiast złożyłem zastawę, nisko, nieładnie, lepiej się nie dało… dość by cios mogący odrąbać mi lewy bark przeciął skórę, przejechał po szyi, ale nie zabił… I zaraz musiał się cofnąć, gdyż odpuściłem, nie mając zamachu mógł mi tylko po skórze piłować, a ja chlasnąłem go krótko w pierś. Odskoczył, dostał, samym końcem pióra, cios nie wiem jak poważny, na pewno nie śmiertelny.
Tym razem poszedłem ja. Nie czułem bólu w szyi, nawet nie rejestrowałem krwi lejącej się po koszuli. Ciąłem krzyżem, ciosem który nie powinien był dojść, on jednak złożył zastawę, zbił… znacznie słabiej. Wykrok, pchnąłem go, udało mu się znowu zablokować, ledwie odpuściłem pchnął od dołu w twarz. Nie uniknąłem, poczułem jak pióro tnie policzek, o palec od szyi, odsłonił się jednak… skręt nadgarstka i chlasnąłem go w nieosłonięte biodro. Odskoczyłem dwa kroki, gdyż teraz on mnie miał, z bronią opuszczoną nisko. Jednak nie poszedł za atakiem, stanął, popatrzył na krwawiący bok. Psiamać, dwa cale wyżej a miałby flaki na wierzchu…
- Poddajesz się, panie? – zapytałem przez zęby, rad, że jeszcze mam usta, a powietrze nie uchodzi dziurą w policzku.
Syknął z bólu, potem się wyprostował. Opuścił broń.
- Miałeś racje, mości Vega, od niegodziwości zacząłem i chciałem, by była jedyną. Bym nie musiał drugą kończyć. Ale nie pozostawiasz mi wyboru. Liquin!
Usłyszałem za plecami zgrzyt dobywanej broni, odgłosy szamotaniny, krzyk. Odwróciłem się, nie spuszczając oka z barona. Jego przyboczny nacierał na mnie, a na ziemi leżał Pollo, z którego życie uchodziło ogromną raną w piersi. Będąc rozbrojonym, mógł tylko chwycić tamtego wpół i próbować zabrać broń…, biedny, wierny skurczybyk…
Liquin zaatakował. Był szybki, znał się na rzeczy. No i, niestety, był wypoczęty i cały. W sumie, czy powinienem spodziewać się wyjścia z tego żywym? Nie zamieszany w proces świadek?
Skurwysyn bawił się ze mną. Mierzył wysoko, w i tak pociętą twarz, szybko się cofał, nie dopuszczając do zwarcia. Czasem wypadał, związywał się na kilka ciosów, znów uciekał. Wiedział, że słabnę, że jeszcze trochę i będzie mnie miał na tacy. A przy tym musiałem uważać na barona, który odpędził precz felczera i przyglądał się walce, nie chowając szabli.
A ja słabłem. Pchnięcie w twarz, zbiłem, tnąc w biodro nie dał mi okazji na ripostę, złożyłem zastawę z dołu, ominął, chlasnął mnie w prawe udo. Błyskawicznie okręcił broń do pchnięcia w brzuch, gdy zastawiłem walnął z całej siły, omal nie wytrącając mi szabli.
Nie rejestrowałem, co się dzieje poza polem, skupiałem się na trzech osobach – Liquin, baron, ja. Znowu mnie ciął, rozmyślnie płytko. Twarz miał jak z kamienia, nie wypowiedział ani słowa. I znowu, rozbił zastawę, kolejna rana na brzuchu. Jakby chciał, mógłby mnie wypatroszyć. Pchnąłem, uchylił się, jednak nie dość, chyba mnie zlekceważył… popatrzył na płynąca po ramieniu krew, potem na mnie, coś mu błysnęło w oczach. Teraz, pomyślałem, przestanie się bawić.
Ostre światło zalało nagle pobojowisko, w powietrzu rozległ się grzmiący głos, którego nie zrozumiałem. A Liquin odwrócił głowę zaskoczony, ciąłem z podlewu, nisko, nawet się nie zasłonił… wypuścił broń, padł na kolana bez jęku, zacisnął ręce na wypływających trzewiach. Nie patrząc, nie dbając, czy ktoś mi wsadzi kulę w plecy podszedłem, uniosłem broń, ciąłem… nie było jak w holovidach, nie popatrzył na mnie w ostatniej sekundzie. I tak musiałem poprawić drugi raz, zanim oddzieliłem mu głowę od karku. Wtedy dopiero, gdy bluzgający krwią korpus przewrócił się w trawę, pojąłem co to za światło i zrozumiałem słowa.
- W imieniu Jaśnie Oświeconego hrabiego Adriano Xoco! Rzucić broń, wszyscy!
Nad wieżą ciśnień wisiał szturmowy skoczek, zalewając pobojowisko snopami światła. Na równinie, gdzie zasłona dymna dawno się rozwiała, z czterech transportowców desantowały się czołgi i ciężka piechota. Usłyszałem jakże znajomy łoskot śmigieł Cascabela, dobiegający minimum z pięciu miejsc. Znad jeziora przyleciały jeszcze cztery uzbrojone po zęby szturmowce i zawisły nad pobojowiskiem. Zobaczyłem, jak dokoła wszyscy potulnie składają broń, jak Oquitzin Ilhicamina stoi z wyrazem autentycznego zaskoczenia na twarzy.
Nadleciał jeszcze jeden skoczek, wysadził pięciu ludzi w zbrojach wspomaganych. Podeszli, jeden z nich zdjął hełm i oddał adiutantowi. W tej chwili przypomniałem sobie, jak wygląda hrabia Xoco. Młodszy ode mnie o trzy lata.
Ktoś przemocą pociągnął mnie z pola. Szarpnąłem się, pokuśtykałem tam, gdzie leżał Pollo. Nie poruszał się już, patrzył szklistym wzrokiem na ruinę pałacu. Teraz już nie opierałem się, poprowadzili mnie do felczera, posadzili tuż obok Juana. Poczułem syk i chłód płynnego bandaża, oblewającego mi szyję.
Młody hrabia omiótł wzrokiem pobojowisko, zobaczył rannego Juana, Eztli, wreszcie barona.
- Mości panie baronie… dziwi cię zapewne, ze przeszkodziłem w oblężeniu. Ja natomiast żałuję, że przybyłem za późno. Nakazuję przerwać wszystkie działania wojenne! Co się tyczy również oddziałów wysłanych w pole, pani baronowo. Proszę połączyć się i odwołać rozkazy.
Ilhicamina chciał przemówić, ale suweren uciszył go niedbałym ruchem dłoni.
- Rozumiem, mój panie, że prawo prawem a roszczenia roszczeniami… jeśli są uzasadnione i prawdziwe. Niestety – to jest, niestety dla ciebie – moi ludzie stwierdzili fałszerstwo dokumentu, który przedstawiłeś jako dowód.
Oquitzin Ilhicamina pobladł, co było widać nawet w kiepskim oświetleniu. Wargi mu zadrżały, wypuścił szablę z reki.
- Jak?
- Skaza rytownicza. Wszystko było jak oryginalne – papier, znak radioaktywny w pieczęci… Pomyślałeś o wszystkim, z wyjątkiem jednego szczegółu. Marcus!
Z grupki żołnierzy wyłonił się staruszek w wielkich okularach. Podbiegł wcale żwawo, wyjaśnił.
- Skaza rytownicza była dawniej stosowana jako zabezpieczenie przed fałszerstwem pieczęci, moiściewy. Ot, ubytek w znaku, pęknięcie na literze… znali je tylko rytownik i właściciel. Teraz, gdy rozpowszechniły się znaczniki radioaktywne, prawie wyszły z użycia…
- Dziękuję… A prawie, mospanie, robi różnicę. Skaza rytownicza – jeśliś ciekaw, miedzy innymi pęknięte drugie „a” w nazwisku – występuje na testamencie i wszystkich dokumentach zmarłego. Pieczęć na kodycylu jej nie posiada. Oquitzin Juan Ilhicamina, jesteś winien fałszerstwa – postąpił kilka kroków, obejrzał rozciętą twarz Eztli – a także najazdu i próby porwania.
Baron zbladł jeszcze bardziej, próbował coś odpowiedzieć, nie znalazł słów. A młody Xoco pokiwał głową, jakby w istocie nie było nic do dodania, po czym dwakroć strzelił mu w serce.
Eztli przycisnęła dłoń do ust, podeszła wolnym krokiem.
- Więc tak to było?
- Czy to ważne? – odpowiedział hrabia, po czym uczynił gest w kierunku skoczka – pani, pozwól że ofiaruję wam i waszym towarzyszom gościnę. Moi ludzie zabezpieczą teren.

Umieścił nas w pałacyku, bardzo podobnym do tego, w którym byłem z Eztli tak niedawno. Ledwie mnie zszyli, fachowo opatrzyli rany, po tej na gębie ani ślad nie został, położyłem się wreszcie spać. I spałem jak zabity aż do następnego ranka. A potem kazałem moim ludziom zamówić skoczek, wrócić do domu. Najpierw jednak pożegnałem się z Ilhicamina.
- Wezmę sobie do serca twoje nauki, panie – oznajmił Juan, uściskawszy mnie po żołniersku. Następnie zerknął na matkę i wycofał się w tył.
- Nie wiem, co powiedzieć, don Vincente. Dziękuję za wsparcie, za miecz, za obecność… słowa i milczenie… Za to, że po stokroć wynagrodziłeś mi… pewien zawód.
- Vega nie mógłby uczynić mniej, pani – skłoniłem się. Mało oryginalne, wiem. Tylko w promieniu kilku metrów od niej trudno było myśleć.
- Proszę, odwiedź nas jeszcze.
- Obiecuję – zauważyłem, ze zerka na coś daleko za moimi plecami. Może nieelegancko, ale odwróciłem się – by ujrzeć w pewnej odległości znajomy, luksusowy, woniejący gnojówką ekwipaż. I wydzierającego się w moją stronę Ernesto. Nie kwapił się tu – cóż, na jego miejscu w ogóle nie pokazywałbym się tutaj. Czego chciał? Baronowa ułatwiła mi decyzję, wyciągając rączkę do pocałowania. Pożegnałem ją i ruszyłem do tego…
- Ernesto…
- Vincente, jakem rad, że żyjesz. Szalona to była decyzja, ale nie wyrzucam ci.
- Nie przywitasz się z donną Eztli?
Spuścił wzrok, zaszurał butem.
- Prawda, skrewiłem. Wstyd mi. Na honor, nie dla mnie to partia… zbyt łatwo głowę stracić, i to dosłownie. Mniejsza z tym. Przyjechałem po ciebie, co masz się skoczkiem tłuc… Pojedziemy do włości Valacosty, zabawimy się, napijemy, dziewki poobłapiamy. Coś tak oczy wywalił? Przecież nic się nikomu nie stało, ot draśnięć parę. Opowiesz dziewuchom o tej historii – każda twoja.
Odwróciłem głowę, popatrzyłem na pięciu moich przybocznych, którzy przeżyli. Na trzy trumny, ładowane na ciężarówkę. Stanęło mi przed oczami pobojowisko.
- Jedź sam.
- Na honor, Vincente, nie dąsaj się jak dzieweczka. O głupich trzech gemajnów? Na mnie, druha?
Powiadam wam, był w tym palec Wszechstwórcy. Nie rozmawialiśmy w lasku, altance czy sali balowej, ale jak raz przy niedużym, zabagnionym, porośniętym rzęsą stawku. Nigdy nie byłem dobry w boksie, a co dopiero teraz, obolały i pocerowany. I nigdy dotąd nie udało mi się nikogo tak trafić. Idealnie w podbródek, ciosem który oderwał go od ziemi i posłał piękną parabolą prosto we wspomniany staw. Plusnął w wodę, wynurzył się, kaszlący, plujący, oblepiony zgniłym zielskiem, utytłany szlamem. Powitał go gromki rechot czeladzi, mojej i jego, który ucichł dopiero gdy przetarł oczy.
- Zapłacisz mi za to, Vega! – zaryczał – krwią własną! Po stokroć będziesz żałował!
Nachyliłem się nad stawem, ignorując ból szyi przekrzywiłem głowę.
- Służę. Najpierw jednak musisz suplikować o zgodę na pojedynek u gospodyni, znanej ci donny Eztli. Inaczej nie uchodzi. A nie zechcesz – szukaj mnie w domu, tam się udaję…
Tak tez zrobiłem – pojechałem do domu. Ciekawiło mnie tylko, jak wydarzenia i mój udział w nich oceni patriarcha rodu…

- VINCENTE!!!
Ryk pana dziadka niósł się po salach i korytarzach rodowego siedliszcza, zdawał się przenikać drzwi i ściany. Doszedł mnie długo przed zdyszana służącą, która drżącym głosem oznajmiła że „stary pan życzy sobie widzieć panicza”. Westchnąłem głęboko, podrapałem się w świeże blizny i poszedłem.
- VINCENTE!!!
Wszedłem do biblioteki, gdzie zwykle przesiadywał. I, cóż, zadrżałem trochę. Senior rodu siedział przy kominku w fotelu, tym razem zwróconym do drzwi. To oraz fakt, że architekt umieścił pod kominkiem podwyższenie, czyniły wrażenie sali tronowej. Potężna, siwa postać dziadka wypełniająca fotel jeszcze je pogłębiała.
- Podejdź, chłopcze – zamruczał groźnie.
Posłuchałem. Idąc, ujrzałem kilka przedmiotów na stoliku obok fotela. W tym świeżo otwarty list. Jeszcze trzy kroki – i rozpoznałem pieczęć da Costa. Strużka zimnego potu spłynęła mi po plecach. Podszedłem do fotela, przyklęknąłem, ucałowałem rękę dziadka. Zamruczał coś, wielkim paluchem przekrzywił mi głowę, obejrzał świeżą bliznę, zamruczał znowu. Teraz wszystko powinno się wyjaśnić – w tej pozycji pan dziadek albo walił w papę, albo nakazywał się podnieść. Tym większe było moje zdziwienie, gdy uniósł się z fotela i moje żebra zatrzeszczały w uścisku godnym voroksa.
- Toś się dzielnie sprawił, basałyku! Furda z Ilhicamina, choć wiem że dzielnie stawałeś, sojusznik byłby dobry, Juan jest w wieku Marietty, nuż by do afektu przyszło… Ale furda, powiadam. Ale za da Costę sukinsyna pochwała ci się należy! Wierę, jakem się dowiedział, ze w jego kompanii bywasz, jak nic trzy tuziny na kobiercu ci się należały! A ty, byku, w pół roku… Od lat żem się głowił jak im znowu dociąć, wiesz, odkąd Arcyksiążę jegomość kazał nam się na wojnę pogodzić – i nic. A tu ten stary pierdziel, wyskrobek, knur niemyty Enrique jaśnie zasrany baron pisze, żeś mu syna zhańbił, ośmieszył i na srom wywiódł. I za to ten sukinsyn ogłasza co? – WEN-DET-TĘ! – dziadek sylabizował w upojeniu.
- W nagrodę u mojego boku pójdziesz. Nie stój tak, wołaj czeladź, niech przejrzą zbrojownie, pchnij gońca po tego liczykrupę od Kajdaniarzy! To nie będzie wewnętrzna sprawa rodzinna, Xotecowie, Milacana i Verdigo pójdą z nami, może i jegomość Corrinho batalionik albo i dwa dorzuci… Zajeżdżamy skurwysyna!

Na tym się historia nie skończyła, o nie. Mniejsza o wendetę… niedługo rozpoczęła się, jak wiecie, druga wyprawa Kurgańska. Poleciał na nią hrabia Xoco, jak i młody Juan. Ledwie wyruszyli, wdowa po Oquitzinie oskarżyła hrabiego o zabójstwo męża przed sądem arcyksiążęcym. Czułem że to nie on stał za pomysłem z kodycylem – i miałem rację. Niedługo potem ponownie upomniała się o „swoje”, na Aragonii wybuchła Wojna Wdów – druga tej nazwy w stuleciu, a siedemnasta w historii. I znowu piękna Eztli musiała chwycić za broń… ale o tym innym razem .
A jaki morał z tego, pytacie? Pomyślcie nad tym, co was wystawił… jak się do niego dobrać. Wyzwijcie na pojedynek, to chyba oczywiste. A nie zechce albo uniknie – weźcie przykład z mojego dziadula nieodżałowanego. Zróbcie dobry wywiad, żeby niespodzianek nie było, ściągnijcie znajomych albo-li Kajdaniarzy najmijcie i zajedźcie skurwysyna. Pomogę wam, a jakże. Starym, ale rad jeszcze pohałasuję…