HISTORIA RODU CORRINHO




Był kiedyś na Aragonii pewien ród, stary, zacny, w którego żyłach i krew Atahualpy pono płynęła.
Chcecie, bym wam o owym rodzie i jego synach, a zwłaszcza o jednym, opowiedział…

Wypada wpierw się przedstawić. Vincent Emilio Alonso Maria Vega, szlachcic, z dulcyneańskiej gałęzi Hazatów. Rodzina moja od wielu lat była klientami, towarzyszami i żołnierzami domu Corrinho. Jak wielu? Od roku 4796, gdy to don Edmundo Maria Corrinho za walor w boju wyniósł mojego pradziada a swojego porucznika, wolnego żołnierza Victora do godności szlacheckiej. To oraz fakt, iż Donowi Alejandro byłem od lat młodzieńczych druhem, ośmiela mnie do opowieści.
Czy zaiste od Atahualpy ród swój wiedli, tego już nikt nie powie, nie odgadnie. Sam Alejandro, cześć jego pamięci, nigdy się przy tym nie upierał. Jednak, od tysiąca niemal lat zapisany jest w księgach aragoński ród Corrinho, zaś wzmianki o rodzinach de Corvus, Corvin i Corvinos datują się na dobre czterysta lat wcześniej.

Pierwszym z nazwiska wymienionym jest don Enrique Alejandro Corrinho, któren w 4067 doszedł do godności legata w armii ówczesnego arcyksięcia. Ród ów, jak na dobrych Hazatów przystało, bardziej w żelazie niż w pergaminach się kochał, synowie jego stawali w szeregach większości arcyksiążąt. Różnie się dla nich fortuna toczyła, dość wspomnieć, że w 4339 roku don Vincenzio Corrniho ozdobił skronie koroną diuka, a pół wieku od tej chwili nie minęło by wnuk jego Manuel, insurgencję przeciw wielkiemu księciu podniósłszy, ledwo gardło a szlachectwo ocalił. Tak, stu lat i czterech pokoleń było trzeba by hańbę zmazać, by w 4491 don Juan, za wkład w bitwie pod Melidoros (a mówiąc szczerze, moiściewy, nie wkład to był tylko wygrał bitwę którą książę Miguel już prawie przerżnąć z kretesem zdążył), na baronii osiadł. Później wiele razy synowie Corrinho złotymi zgłoskami, ale i gównem czasem, zapisywali się na kartach historii. Niech mi będzie wybaczone, że o dobrodziejach tak mówię, alem stary, a don Luis oraz sam Alejandro prawdę nade wszystko cenili i przodków na siłę nie wybielali.

Był więc Hector, syn owego Juana, którego arcyksiążę przed własną osobą podczas triumfu pierwszego przepuścił. Był sławny don Eduardo, co w 4660 w tysiąc ludzi nękał i tak zmęczył diuka Guernerę, że temu z dwudziestu tysięcy trzy czwarte broń rzuciło. Wojna Ośmiu, pamiętacie? Hernando, który dowodząc „Nieustraszonym” okrył nieśmiertelną chwałą siebie i okręt. Niewiasty tez często nie od kądzieli były, dość wspomnieć Margaritę zwaną Wilczycą. Ale był i Alejandro, syn Luisa, który bitwę pod Calgaro tak koncertowo spieprzył, że proszę siadać. Był Gonzalo, okrutnik, za mordowanie jeńców na suchej gałęzi powieszony. Cristoval, za tchórzostwo w bitwie przed pułkiem wysmagany, jedno co potem odważnego zrobił, to w łeb sobie palnął… I najgorszy z nich wszystkich, Joaquin, niech wieki w Quillipothach cierpi. Ten, który zabił brata.

Domem ich od wieków była Siguenza, ale że nazwisko przylgnęło, sam pałac i okolice od lat nie zwano inaczej jak Casa de Corrinho. Ród, jako rzekłem, nigdy nie był wielki, ale owszem, skoligacony szeroko. Ziemie posiadali, lecz substancję rzadko udawało się pomnożyć. Co synowie zdobywali, zabierały wdowy. Widzę, nie wiesz, o czym mówię. Dlaczego lenna Corrinho nazywano wdowimi ziemiami…

Mawiano, zawarli pakt. Zawarł go ponoć jeden, ostatni z Corrinho, gdy śmierć mu już w oczy zaglądała. Gdy wydawało się, że na tym historia rodu się zakończy. Z kim go zawarł – długo dywagować. Jedni mówią – z Empirealem, inni – z demonem. Bo i nagroda była wielka, ale i cena straszliwa. A ów Corrinho– nikt nie pomni, jakie imię nosił, kiedy to się stało – otrzymał przyrzeczenie. Ród nie zginie. Ród zawsze przetrwa, na wieki.
Ale w zamian, żaden syn Corrinho nie umrze własną śmiercią. A z każdego pokolenia jeden - i tylko jeden – przedłuży ród.

Widzę, nie wierzysz, książę… Mało kto uwierzył… zanim nie zajrzał w księgi. Niemal tysiąc lat. Ponad czterdzieści pokoleń. Mieli córki, synów… I zawsze, niezmiennie, tylko jeden mężczyzna przedłużał ród. Tylko jeden miał synów. I od niemal tysiąca lat żaden Corrinho nie skonał w łóżku, dyktując testament, otoczony wianuszkiem dzieci i wnuków. Było ostrze, kula, sznur, ogień, pazury, trucizna… ale starość – nigdy.
Dlatego, moiściewy, u Corrinho nie dziedziczy syn. Dziedziczy wnuk.

To jest klątwa Corrinho. A może błogosławieństwo? Legenda głosi, że będzie miała swój koniec. Podobno ma trwać siedemdziesiąt siedem pokoleń. Inni mówią – tysiąc lat. A co potem? Może ród rozkwitnie. A może wtedy ostatni umrze bezpotomnie…

Właśnie dlatego dobra Corrinho nie rozszerzyły się daleko poza Siguenzę. Co na wojnach i za zasługi zdobyli, po śmierci brały wdowy, gdyż – zawsze z wyjątkiem jednego – synów nie było. Czasem te ziemie wracały, czasem wdowy wychodziły za mąż powtórnie. Stąd miano wdowich ziem. Córki, jeśli były, wiadomo, wnosiły ziemie mężom.

Tu czas przejść do historii najnowszej, pokoleń ostatnich pięciu. Zaczynając opowieść od najczarniejszej chwili w dziejach rodu, od tego, który winien się nigdy nie narodzić, wyklętego Joaquina. Trzeba wam wiedzieć, moiściewy, że lubo każdy z Corrinho znał przepowiednię i swój los, przez tysiąc lat żaden nie próbował oszukać przeznaczenia, wziąć spraw we własne ręce. Z wyjątkiem jednego, któren uczynił to w sposób najplugawszy z możliwych. A było to w roku 4839, gdy Wszechstwórca raczył powołać przed swój majestat markiza Lorenzo, poszarpanego na polowaniu przez dzika. Zostawił on dwóch synów, Joaquina i Pedra, oraz córkę Margaritę.

Joaquin, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło, nasłał na brata skrytobójców i jeszcze dobrze stos Lorenza nie ostygł a już prochy Pedra w urnę sypano. Cóż, raz na tysiąc lat i w najzacniejszym rodzie ktoś kronikę krwią zapisze…

I myślał bratobójca że już po wszystkim, że ostatnim z Corrinho został, przeznaczeniu pomógł. Zwłaszcza że żona jego, Isabelas, przy nadziei była. Tylko że dwa miesiące nie minęły a Anna Maria, wdowa po Pedro, również miała problem z dojrzeniem własnych stóp. Cóż tedy zrobił Joaquin? Spróbował po raz drugi, jeno że mu nie wyszło. Anna Maria z pomocą Juana Ramireza (tak, z tych samych, z których ostatni Jorge w służbie Dona Alejandro zginął) uciekła z dworu szwagra i schroniła się u Margarity, w Małej Granadzie. Tym się Joaquin przeklęty nie zniechęcił, Margaritę o porwanie oskarżył, kurateli nad Anną u księcia zażądał a sam na czele wojska na siostrę ruszył. Jak to na Aragonii, wiecie, pozew pozwem a sprawiedliwości pomóc trzeba. Tylko trafiła kosa na kamień, moiściewy. Margarita lat dziewiętnaście jeno miała, ale wtedy po raz pierwszy wyszło z niej to, co później zaskarbiło jej przydomek Wilczycy. Jeszcze dobrze Joaquin oblężenia nie rozwinął a wypadła z wycieczką, rozbiła tabory i z jego własnych moździerzy wojsko mu przetrzebiła. Miesiąc nie minął a wojsko jego było wygłodzone, zniszczone, wybranieccy uciekali, a na domiar wszystkiego Isabelas powiła córki bliźniaczki. Nawiasem mówiąc, powiła je w Małej Granadzie, dokąd ją Margarita osobiście porwała. Cała sprawa była jednak zbyt grubymi nimi szyta, wyszło na jaw zabójstwo i próba drugiego. Książę ówczesny, Miguel, subtelnie desantował dwa legiony w Casa de Corrinho a trzeci pod Mała Granadą – i uczynił Joaquin zadość przepowiedni, spadła głowa jego pod mieczem kata. Anna Maria zaś powiła o czasie tęgiego chłopaka, którego ochrzczono Hernando a zwano Pogrobowcem. Kolejnego ostatniego z Corrinho.

Ów Hernando dobre nauki odebrał, chowając się na poły u matki, na poły zaś u ciotki, która z naddatkiem ojcowską rękę mu zastępowała. Zresztą, co wam będę mówił o Wilczycy, sami dobrze wiecie kim była i jak żyła. Jak to u Kajdaniarzy wisiała wywieszka „przeciw tej pani nie obsługujemy”. Później zamieszkała na Vera Cruz. Pochowała trzech mężów, dała im ośmioro dzieci, przewojowała całe życie. I odeszła nie jak na niewiastę, ale na syna Corrinho przystało, od kuli, siedemdziesięciu dwóch lat dożywszy.

Sam Hernando przeżył ją o lat trzy. Żył, rzec by można, w spokojnych czasach, bodaj dwa razy z sąsiadami o miedzę się szarpał. Pojął za żonę Xochitl Franceskę, która wniosła mu w posagu Barcelonę, zacne ziemie. Dała mu bliźniaków, Francisca i Juana, a po kolejnych dziesięciu latach Hectora, dziada Dona Alejandro. Cieszył się tym trzecim synem tylko lat pięć, w 4895 roku zginął w pojedynku, zabity przez Luisa Miguela Amaredo Dulcinea. O co poszło, pytacie? O jakąś pierdołę, obaj byli pijani, miało być do pierwszej krwi. No i było…

Francisco żył krótko, lat jeno dziewiętnaście. Zginął z ręki zabójcy pojedynkowego, rok po tym jak zabił młodego Edmundo Vasqueza i rozpętał tym wendettę, którą dopiero don Luis po sześćdziesięciu latach zakończył. Tym, dla odmiany, poszło o kobietę. Juan Hernando zaś wiódł żywot spokojny, mało wojowniczy, w księgach się kochał. Tylko gdy pytano, czy on aby na pewno Corrinho, potrafił wyjąć szablę i na skórze wypisać, że aby. Żonaty, lecz potomków żadnych nie zostawił. Ten dla odmiany zginął w pożarze własnej biblioteki. Żona jego, Ines Maria, dożyła lat 96, jeszcze ja ją pamiętam.

Hector zaś od lat młodzieńczych wieszał się przy sztabie feldmarszałka Torreblanca i szybko rósł w zaszczyty. Zaczął od majora, mając lat 27 był już legatem. To już było po walkach z Lihalanami, po bitwie o Czarną Skałę, gdy Hector w ostatniej chwili wybił pułk atakujący hazacki sztab i rannego marszałka z zamętu wyniósł. Co zrozumiałe, był później częstym gościem dworu feldmarszałka i tamże wpadł w oko jego bratanicy, Milagros. Że pochodził ze starożytnego rodu, ni ojciec panny, hrabia Alejandro, ni sam feldmarszałek długo młodym nie wzbraniali. W 4920 stanęli oni na ślubnym kobiercu. Stąd, widzicie, don Alejandro wraz z braćmi są po kądzieli kuzynami rodu Torreblanca.

Milagros dała Hectorowi trzech synów. Isidoro, Luisa i Lorenzo. I, niestety, jak to w tym rodzie bywa, dane jej było pochować dwóch z nich. Najpierw jednak pochowała małżonka, po dwudziestu jeden latach. W 4941 roku Hector, jak zapewne dobrze wiecie, odniósł jeden z najwspanialszych triumfów Wojen o Tron, rozniósł w proch legiony Al-Jangiriego pod Abu Ashif. I gdy już zwycięstwo było zupełne, zbłąkany pocisk z działka pozbawił go nogi, a w dwie godziny – życia. Jego najstarszy syn Isidoro, odtąd głowa rodziny, miał osiemnaście lat.

Tenże Isidoro, wojując na Rawennie, stracił był głowę dla hawkwoodzkiej szlachcianki. Stracił na tyle, że gdy ich kapłan błogosławił, małej Alejandrinie już bardzo się na świat spieszyło. Alejandrina, nawiasem mówiąc, jeszcze Dona Alejandro oraz moją skromną osobę na Rawennie gościła, gdy ów utracił był Keth-Kordeth. Trzy lata po nim don Luis zwrócił oko ku Palomie z rodziny Cotabana. Jak wiecie, dała mu za życia dwoje dzieci. Najmłodszy, Lorenzo, lekkoduch nawiasem mówiąc, do pamiętnego roku 4957 w kawalerskim stanie pozostał.

W 4957 roku miał miejsce początek końca vendetty przeciw Vasquezom. Która, dodajmy, wtedy przycichła nieco. Ale trzeba było trafu, spotkali się trzej bracia wówczas na Aragonii i wybrali się na corridę do Nowej Hawany. Nie sami, naturalnie, z ochroną, pośród której był i mój rodzic. Opowiadał mi potem, jak pośrodku głównego placu wpadli na starego Vasqueza z synem i dwoma pociotkami. Niestety, też nie samych. Strzelanina trwała raptem dwanaście minut, kosztowała ponad setkę istnień, w tym Isidoro i Lorenza. Don Luis, dwukrotnie postrzelony, ostatnim tchem dowieziony był do Casa de Corrinho. Miesiąc życie ledwie się w nim tliło, znowu wszyscy myśleli że na tym zakończy się ród, Luis bowiem nie miał jeszcze syna. Ale wydobrzał markiz i wkrótce za braci pomścił się krwawo. Równo pół roku po owej strzelaninie don Luis wraz z Ramirezem wyzwali na ostre i przed obliczem wielkoksiążęcym wyprawili do Wszechstwórcy pięciu Vasquezów, jednego po drugim. Tegoż dnia, gdy ścierano ich krew z posadzek, dwa legiony pod moim rodzicem najechały na Lavascę, ich rodowe siedlisko, zrównując je z zmienią, nie żywiąc nikogo. Tak to znikł z kart historii ród Vasquez.

Sam Luis w dwa lata później spłodził wreszcie syna, Pedro. Miał wówczas już córkę, Margaritę, lat sześciu. W 4966 roku owdowiał, co było w rodzie niezwyczajne – wdów było mnóstwo, wdowiec natomiast raz na lat dwieście się trafiał. Paloma, niestety, będąc brzemienną wybrała się na polowanie. Kończyć chyba nie muszę.

W dwa lata później ożenił się powtórnie, z Patricią Gracją Xiloxoch, z Eduardo. Na ich weselisku doszło do pewnego brzemiennego w skutki wydarzenia, które odcisnęło trwałe piętno na życiu Alejandro. Krótko mówiąc, urodziłem się na nim.

Patricia urodziła mu jeszcze dwóch synów i córkę. Fernando i Alejandro, gdyby nie różnica wieku, jak dwie krople wody byliby podobni. Ten drugi, nawiasem mówiąc, poszedł w moje ślady, urodziwszy się na weselu swojej przyrodniej siostry, Margarity. W siedem lat po Alejandro przyszła na świat Carmelita. Margarity, niestety, życie nie rozpieszczało. Rodzina męża, Molina Justus słynęła z ciężkiej ręki i nie idącej w parze odwagi. Gonzalo był okrutnikiem, a syn wdał się w niego. Nie, na żonę ręki nie podniósł, szwagrowie byliby go roznieśli, ale naoglądała się dość. A potem, jednego roku, straciła męża i córkę, w jakże różny sposób. Virginia, istny promyk światła w tym ponurym domu, poległa śmiercią żołnierza na B2. Gonzalo zaś za tchórzostwo na polu bitwy został pozbawiony czci i gardła. Samą Margaritę oraz jej syna, ze względu na wpływy Corrniho, ominęła hańba. Juan wyrósł na okrutnika takiego jak ojciec; nienawidził on Corrinho za to, że – według niego – nie uratowali jego ojca, co mogli uczynić. Szczerze mówiąc, nie wiadomo czy nie było w tym sporo racji. Później w czasach wojny domowej był ów Juan zagorzałym poplecznikiem księcia aragońskiego i siła złego uczynił.

Pedro Luis przewojował większość swojego życia, jak przystało na Hazata wyrosłego podczas Wojen o Tron. Żonaty z Aintzane Ixtaro Martinez, miał z nią dwóch synów oraz córkę. W czasach, o których mówimy, pozostał on z rodzicami na Aragonii i jeszcze nie wiedzieliśmy, jak się ich losy potoczą. Rodzina zaś pod opieką Alejandro przebywała początkowo na Keth-Kordeth, potem zaś na Rawennie. Synowie, Hector i Ulisses, mieli wtedy po lat czternaście i zdobywali już pierwsze szlify w wojskach stryja. Liana miała dwanaście lat. Fernando i Alejandro, dwaj nierozłączni bracia. Jeden za drugiego na wolnym ogniu dałby się usmażyć. I prawda, gdy jeden z nich cos zmalował, drugi nigdy nie był bez winy. Obaj długo bezżenni i bezdzietni... Fernando, jak wiadomo, do końca. Mówię oczywiście o legalnych synach, co dziewek służebnych w moim skromnym towarzystwie napsowali, to insza inszość… Fernando od wieku lat szesnastu walczył w Wojnach o Tron. Mając lat dwadzieścia wyruszył na Cadavusa z korpusem ekspedycyjnym i był niestety pośród trzydziestu tysięcy zamordowanych tam Hazatów.

Oficjalną biografię Alejandro, trzeciego syna markiza Luisa, znacie dobrze, więc przytaczał jej tu nie będę. Hira, B2, Tetyda, Aylon, znowu Hira, Keth-Kordeth… Z pierwszych trzydziestu lat życia, przewojował połowę. Oczywiście od życia towarzyskiego też nie stronił, bywał na wielu bankietach, co przysporzyło mu nowych, często brzemiennych w skutki, znajomości. W 4999 roku poznał Azima ibn Jamala i Giorgija Decadosa… w dwa lata później – Aidę Katlę Decados. O nich opowiem kiedy indziej, gdybym chciał teraz… cóż, nocy nie wystarczy.

W 5001 roku Alejandro, podówczas już markiz, pomógł obalić na Ikonie kanclerza Azuhiro. Zważywszy komu tym czynem się przysłużył, często zastanawiał się, czy warto było. Potem zaś w cesarskiej służbie wyruszył na Hargard. Misja, jak wiecie, największe profity przyniosła Hakonnenom…

W 5002 powrócił był z Hargardu. I tu zaczyna się najciekawsza część jego życiorysu. Ta, którą ja, jego skromny sługa i towarzysz od kielicha, na własne oczy oglądałem. W 5002 roku, moiściewy, historia dała Alejandro Corrinho możliwość pociągnięcia za lejce jej rydwanu.

A on pociągnął, aż zadzwoniło. Poleciał na Hirę…