Lil




Niebo dopiero zaczynało szarzeć, ale przyszedł do kaplicy tak, jak go prosiła. Spotkali się wewnątrz. Klęczała pośrodku pomieszczenia z twarzą zwróconą w stronę ikony przedstawiającej zstąpienie Świętego Płomienia, nieruchoma pomiędzy kamiennymi posągami apostołów. Słysząc jego kroki wstała i odwróciła się do niego.
- Dziękuję, że zechciałeś przyjść, ojcze.

***


- Puśtynna buzia, frruuuu !
Złocisty strumień piasku poszybował prosto w twarz Askarowi. Zmrużył oczy w ostatniej chwili. Dziewczynka zachichotała. Chłopiec westchnął z rezygnacją, popatrzył na siostrzyczkę z wyrzutem i rozpoczął żmudne wytrzepywanie piasku z włosów.

***


Nigdy jeszcze nie była tak szczęśliwa. Zaczęło się niezwykle - rano wykąpaną i wystrojoną w najlepszą sukienkę poprowadzono do skrzydła mamy. Już to było czymś niezwykłym, bo wpuszczano ją tam rzadko. "Twoja pani matka jest zajęta" albo "twoja pani matka źle się czuje" tłumaczyła niania, gdy pytała dlaczego komnaty w zachodnim skrzydle niemal zawsze są zamknięte. Potem głaskała ją po głowie i najczęściej podsuwała jakieś słodycze, albo zabierała na spacer po ogrodzie. Czasem to nawet pomagało.
Ale nie, dzisiaj nie poszli do ogrodu, dzisiaj matka powitała ją w swoim gabinecie. Była taka piękna - wysoka, smukła, czarnowłosa o szlachetnych rysach twarzy. Ubrana w zwiewną suknię koloru piasku. Na jej nadgarstkach cichutko pobrzękiwała platynowe bransolety. Zmierzyła ja wzrokiem od stóp do głów i uśmiechnęła się z aprobatą.
- Dzisiaj przyjeżdżają goście. - melodyjny głos Farah brzmiał w uszach córki jak muzyka. - Pamiętaj, żeby zachowywać się dobrze.
- Będę grzeczna, obiecuję - odpowiedziała z trudem tylko hamując emocje. Grzeczne i szlachetnie urodzone dziewczynki nie podskakiwały przecież na środku gabinetu swoich matek baronowych.
A potem, to musiał być sen, matka wzięła ją za rękę i razem poszły korytarzami zamku. Marzyła wtedy, żeby hole, krużganki i dziedzińce nie miały końca. Kiedy dotarły do głównych drzwi była niemal zrozpaczona. Ale to nie był koniec na dziś. Przed wejściem oprócz służby czekali na nią pan ojciec i Askar.
Po jakiś kilkunastu minutach na lądowisku przed pałacem wylądował pierwszy mechaniczny ptak. Wysiadł z niego szpakowaty Al-Malik, któremu towarzyszyła młodziutka dziewczyna o wyraźnie hawkwoodzkiej urodzie oraz liczna świta. Został przedstawiony jako baron Jafar ibn Mehmed. Następna była starsza kobieta z trzema córkami, kryjącymi twarze. Po niej młode Al-Malickie małżeństwo, później - starsza od nich para z córeczką. Wkrótce gości było tak dużo, że przestała ich zapamiętywać. Zresztą, uwagę zwracała przede wszystkim na rodziców, którzy stali obok siebie uśmiechnięci. Nigdy przedtem nie widziała matki tak promiennej.
Kiedy wszyscy się już zjechali zaprowadzono ich na przyjęcie urządzone w ogrodzie. Wszystkich rozsadzono przy rzeźbionych w roślinne wzory stołach. Jej rodzice zajęli miejsce u szczytu stołu. Ją i Askara posadzono nieco dalej z innymi dziećmi, ale przynajmniej mogła stąd dokładnie wszystko widzieć. Zauważyła, jak siedzący po prawej ręce ojca markiz Omar Al-Tarif Malik uśmiechnął się do swojej córeczki. Jej ojciec odpowiedział mu coś i popatrzył na nią, również z uśmiechem. Po posiłku dorośli udali się na przejażdżkę, a ona została pod opieką służby. Askar szybko przekonał pozostałych chłopców do zabawy w pustynnych szejków i zbójców. Dziewczynki miały być niewinnymi brankami, uwięzionymi przez złoczyńców. Wprawdzie wolała być zbójcą niż ratowaną pięknością, jednak tym razem ubrano ją zbyt elegancko. Z cichym westchnieniem zgodziła się na rolę ratowanej. Reszta dnia upłynęła jej bardzo szybko na zabawach i posiłkach, które zaczęły już trochę ją nudzić. Na szczęście podczas deseru Askar robił z bezów owieczki i ustawiał sobie stado na budyniu. Wieczorem był bal... niania powiedziała jej, że jest jeszcze zbyt mała, ale już wkrótce urośnie i będzie tak piękna jak matka.

Następnego dnia rano popłynęli statkiem wzdłuż wybrzeża. Bardzo chciała zobaczyć coś więcej i zaczęła podskakiwać. Askar chciał ją podsadzić ale o mało się nie wywrócili oboje. Z przerażeniem dostrzegła, że zauważył to ojciec. Z pewnością takie zachowanie było niegrzeczne. Co teraz zrobi? - myślała gorączkowo, kiedy Selim podszedł do niej. Askar wysunął się przed nią.
- To moja wina - powiedział twardo.
Ale ojciec wcale się nie rozgniewał. Zaprowadził ja w miejsce, skąd widok był o wiele lepszy i dał jej lornetkę, żeby mogła wszystko dokładnie zobaczyć.

Po wycieczce był obiad, a następnie część gości odleciała. Dla pozostałych przygotowano podwieczorek. Siedzieli na płachtach pod rozgwieżdżonym niebem. Jej ojciec wziął ją na kolana a matka pogłaskała po głowie. Markiz Omar powiedział jej, że jest śliczną dziewczynką. A potem... odprowadzili wszystkich na lądowisko i pożegnali się.
Kiedy tylko drzwi skoczka zamknęły się za ostatnim gościem Selim puścił rękę córeczki i odsunął się od żony. Farah odwróciła się i odeszła bez słowa. Dziewczynka była tak zdziwiona, że nie wiedziała, co zrobić. Co się stało?
- Służba - głos Selima był chłodny, rzeczowy - odprowadzić moja córkę do jej pokoi.

Tej nocy, odczekała aż Askar zaśnie, po czym z rzeźbionej szafki wyciągnęła lornetkę, którą zabrała ze statku. Wróciła do łóżka, zwinęła się w kłębek pod kołdrą i wtedy dopiero zaczęła płakać.

***

Zmierzchało. Ogród napełnił się ciężkim, dusznym zapachem kwiatów. Skuliła się pod krzakiem. Chyba już jej nie znajdzie. Po pięciu godzinach... Zawsze wygrywała w chowanego, no - prawie zawsze, czasami nie udawało się jej usiedzieć na miejscu. Ale była uparta i szło jej coraz lepiej.

***


Udało jej się podkraść niepostrzeżenie. Przycupnęła za kotarą i przyglądała się matce. Była tak blisko niej. I tak daleko...
W pewnym momencie Farah odwróciła się w jej stronę. Nie skrzywiła się na jej widok, jak to miała w zwyczaju. Nagle zapragnęła usiąść tam, obok na miękkiej sofie. Może tym razem... Kiedy była już o kilka kroków matka wstała. Podreptała za nią - przez komnatę, korytarz, kolejną komnatę... Farah szła coraz szybciej, w pewnym momencie zatrzasnęła za sobą drzwi. Były ciężkie i masywne, zanim je otworzyła matka zdążyła zniknąć w którymś z bocznych korytarzy lub komnat.
Nagle uderzyła ją myśl. Szybko! Pobiegła z powrotem do pomieszczenia z sofą. Usiadła dokładnie tam, gdzie przed chwilą siedziała jej matka. Miejsce było jeszcze ciepłe. Dziewczynka wtuliła się w miękkie obicie i zamknęła oczy. Kiedy się wysiliła to mogła sobie prawie wyobrazić, że to matka ją przytula.

***


Askar siedział na grzbiecie skerry. Obserwowała go z huśtawki.
- Zobaczysz, będę podróżował po świecie... i będę dzielny, jak nasz pradziadek. Będę miał miecz i mechanicznego ptaka. Zabiorę cię ze sobą, żebyś też mogła to wszystko zobaczyć. A jak będzie nam groziło niebezpieczeństwo to cię obronię.
-

***
Ojciec nigdy z nią nie rozmawiał. Kiedy się spotykali witali się oficjalnym tonem a potem każde szło w swoją stronę. Tym bardziej zdziwiły ją jego odwiedziny. Rozmawiał jednak nie z nią tylko z jej nauczycielami. Jakie robi postępy w nauce kunsztownego wysławiania się, haftu, tańca czy kaligrafii. Na koniec kazał ją zawołać i zmierzył wzrokiem od stóp do głów. Zdawał się być zadowolony z oględzin.

***


Baronowa siedziała na tarasie wpatrując się w odległe wzgórza. Wiatr szarpał kosmykami jej włosów. Spojrzenie Farah było nieobecne, twarz zastygła w maskę - spokojną, piękną... martwą. Patrząc na matkę dziewczyna zrozumiała, że odkąd pamięta na tej twarzy nigdy nie gościła prawdziwa radość. Chciała się wycofać ostrożnie, ale wtedy stało się coś dziwnego.
Usłyszała głos, głos jej matki szepczący cicho, zmieszany z szumem wiatru. Jednak Farah nie poruszała ustami...
"Gdybym wtedy zdecydowała, tak to było szaleństwo, ale przecież... gdybym się odważyła, gdybym spróbowała wtedy...gdybym z nim uciekła a tak... zostałam..."
Baronowa spojrzała przytomniej. Prosto na nią.
"...tutaj!"
Nie musiałaby nawet słyszeć tej myśli. W czarnych oczach Farah, utkwionych w córce nienawiść mieszała się z goryczą.

***


Nareszcie skończyła wszystkie lekcje i mogła wymknąć się do ogrodu. Pobiegła alejkami na sam koniec ogrodu do jej ukochanej różanej altany. Tam na półeczce pod stołem czekały na nią "Niezwykłe perypetie Sany zwanej Różą Pustyni" i zbiór pieśni miłosnych. Te opowieści były tak piękne - z reguły pojawiał się w nich uroczy, przystojny i kochający hrabia lub książę. Był uprzejmy, szarmancki, delikatny, wrażliwy i czuły. Kochał swoją wybrankę ponad wszystko a ich miłość kwitła pomimo przeszkód. Musiała uważać, żeby Askar ich nie znalazł. Ostatnio jak wygrzebał ukrytego u niej w sypialni "Hrabiego Ahmeda" czytał na głos fragmenty i zaśmiewał się. Ze smutkiem stwierdziła, że zupełnie nie przypomina rzeczonego hrabiego. Za grosz romantyzmu! Za to ona wiedziała. Spotka kiedyś swojego księcia, który ukocha ją ponad wszystko. Będzie jej prawił komplementy, obsypywał podarunkami, zabierze w niezwykłą podróż. A potem pobiorą się i będą prawdziwie kochać aż do śmierci.

***


Pustynia oglądana z góry przypominała zastygłe morze. Kilka razy udało jej się wypatrzyć karawany, czy oazy - przypominające zielone wysepki. Obserwowanie krajobrazu pochłonęło ją do tego stopnia, że nawet nie zastanawiała się zbytnio dlaczego lecieli do Al-Hamad - jednej z ważniejszych siedzib Tarifów. Może na przyjęcie, choć pora była dość dziwna. Niemniej ubrano ją w jedną z jej najlepszych sukien - długą aż do ziemi uszytą ze zwiewnego ciemnobłękitnego materiału haftowanego w złote iskierki. Kazano jej także założyć półprzezroczysty czarczaf. Nie chciała się na to zgodzić - zakrywanie twarzy uważała za zwyczaj wyjątkowo głupi, jednak jej nauczyciel tłumaczył, że pustynni szejkowie są bardzo przywiązani do tradycji i poczuliby się obrażeni. To z pewnością nie spodobałoby się jej ojcu, zwłaszcza, że ostatnio robił z Tarifami interesy. Nie wiedziała dokładnie jakie, nikt jej w to nie wtajemniczał. Dlaczego więc tym razem ojciec wziął ją ze sobą?


Na lądowisku czekała już na nich straż odziana w białe luźne szaty i zawoje. Pokłonili się jej ojcu i wypowiedzieli formułę powitania, Selim odpowiedział i przez dłuższą chwilę wymieniali się pozdrowieniami. Następnie udali się do pałacu, gdzie jej ojciec oddalił się w towarzystwie dowódcy gwardii a ją odprowadzono do komnat gościnnych i kazano czekać, pozostawiając do jej dyspozycji trzy niewolnice. Próbowała się od nich czegoś dowiedzieć, jednak one najwyraźniej nie traktowały jej poważnie - za każdym razem, kiedy pytała, po co właściwie ją tutaj zabrano spoglądały po sobie i chichotały.

Wieczorem zaproszono ją na ucztę. W sali jadalnej znajdowały się tylko kobiety, stosunkowo najwięcej było młodych dziewczyn. Posadzono ją u szczytu stołu obok sześciu córek pana Al-Hamad, co z pewnością było zaszczytem, niemniej nie cieszyła się z tego zbytnio, jako że młode szlachcianki były wyjątkowo mało rozmowne, a jeżeli już się odzywały to plotły o niczym. Chciała, żeby to wszystko jak najszybciej się skończyło, myślami była już w domu, w ogrodzie, albo bibliotece. Kiedy po skończonym posiłku poprowadzono ją innymi korytarzami ucieszyła się, może to po prostu krótsza droga na lądowisko, jednak zamiast tam poprowadzono ją w głąb pałacu.

Dywan pod jej stopami był tak miękki, że miała wrażenie, iż się w niego zapada. Kobierce zdobiły też ściany komnaty. Panował tu lekki półmrok, powietrze było aż gęste od egzotycznych zapachów. Już z daleka dostrzegła sylwetkę ojca. Baron Selim siedział na poduszkach po prawej ręce nieznanego jej mężczyzny. Kiedy podeszli bliżej, mogła przyjrzeć się mu lepiej i wtedy zupełnie niespodziewanie dla siebie podziękowała Wszechstwórcy za to, że miała na sobie czarczaf, dzięki czemu grymas obrzydzenia, jaki wykrzywił jej twarz pozostał niezauważony. Mężczyzna wyglądał na około sześćdziesiąt kilka lat. Ubrany był w fioletowo-czerwone szaty, przy pasie, a może raczej - pod brzuchem nosił jatagan z wysadzaną klejnotami rękojeścią. Drogie kamienie zdobiły także liczne pierścienie na jego serdelkowatych palcach. Okrągłą twarz z podwójnym podbródkiem ozdobionym szpiczastą bródką okalały resztki siwiejących włosów. Przypominał jej wielką upasioną żabę.
- lady Leila ibna Selim Al-Allaw Malik - skłoniła się nisko, pustynnym zwyczajem.
Gdy podniosła wzrok napotkała spojrzenie mężczyzny - przyglądał się jej spod obwisłych powiek. Poczuła się dziwnie. Było coś takiego w wyrazie jego twarzy...
- szejk Hassan ibn Fajsal Al-Tarif Malik, pan Al-Hamad, Władca Piasków, hrabia na Al-Rhun - mężczyzna skinął jej głową, a potem drugi raz - w stronę jej ojca. Selim uśmiechnął się.
- Córko - zaczął uroczystym tonem. - Dziękuj Wszechstwórcy, gdyż nadszedł dla ciebie wielki dzień. Czyż może być bowiem chwila piękniejsza od tej, w której strudzony wędrowiec dociera do oazy a niespokojna młoda dusza znajduje ukojenie i oparcie. Odtąd nie musisz już się lękać o swoją przyszłość. Poznaj swojego narzeczonego...

***


- Nie wyjdę za niego. - oświadczyła głośno i dobitnie.
Selim przez kilka sekund miał minę, jakby nie bardzo rozumiał o co chodzi. Farah ocknęła się ze swojego wiecznego zamyślenia i zaczęła się jej przyglądać. Usłyszała szepty za swoimi plecami.
- Słucham? - głos ojca był spokojny.
- Nie wyjdę za niego - powtórzyła. - Nie zmusicie mnie do tego.
- Hrabia Hassan - wycedził Selim. - Czyni ci zaszczyt pragnąc twojej ręki...
- Hrabia Hassan - wpadła mu w słowo. Szepty za nią ucichły momentalnie. - jest właścicielem kopalni tytanu a ty, ojcze, ostatnio zainwestowałeś w huty. Zakładam, że umowa, którą z nim zawarłeś jest wyjątkowo korzystna. Zastanawiam się tylko, czy jestem częścią zapłaty, dodatkiem, czy może gwarancją dotrzymania umowy? Na ile mnie wyceniłeś, ojcze?
Selim zerwał się ze swojego miejsca. Farah popatrzyła na niego, a potem na córkę, w jej oczach był strach. Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca ani nie spuściła wzroku. Lekko tylko zagryzła wargi. To nie będzie aż tak bardzo bolało - przekonywała siebie. A już na pewno nie tak jak...

Nie uderzył jej. Zatrzymał się tuż przed nią.
- Jeśli umowa dojdzie do skutku moje zyski wzrosną o cztery tysiące feniksów rocznie. To całkiem spora suma i jak doskonale rozumiesz nie zamierzam z nich rezygnować tylko ze względu na twoje humory. Myślałaś może, że czemu się zawiera małżeństwa?
Przez kilka sekund dostrzegła na twarzy Farah cień współczucia.
- Jeśli... rozkażecie mi... go... poślubić - mówiła powoli starając się ukryć drżenie głosu. - będziecie... mnie ...musieli związać i zakneblować... bo inaczej... - uniosła głowę - chyba nie chcesz więcej skandalu w naszej rodzinie, drogi ojcze...

Kiedy Selim odezwał się ponownie jego głos był niemalże łagodny. Powstrzymała mimowolny gest unoszonej do twarzy dłoni. Prawy policzek palił.
- Uznaję, że twoje zachowanie wynika z głupoty, a nie złej woli. Mniemam też, iż wkrótce zmądrzejesz na tyle, aby zrozumieć swój błąd. Znam nawet odpowiednie miejsce, które wydatnie przyspieszy twoją edukację. A teraz - głos barona stwardniał - Zabrać ją sprzed moich oczu.

***


Miała dziesięć minut na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy. Zresztą - nawet to okazało się zbyteczne, gdyż zaraz po przybyciu do klasztoru odebrano jej wszystko, nawet zdobiony grzebień, nie mówiąc już o jedwabnym szalu, który dostała od Askara na ostatnie urodziny. Kazali przebrać się w długi habit z grubo tkanego płótna. Drugi dostała na zmianę, oprócz tego jeszcze płaszcz z szorstkiego materiału, sandały i zmianę bielizny. Była tak oszołomiona, że nawet zbytnio się nie sprzeciwiała. Kolejne czynności wykonywała jak automat. Najpierw było widzenie z przeoryszą - szczupłą, starszą kobietą o przetykanych siwizną włosach, ostrych rysach twarzy i zgrzytliwym głosie. Przyglądała się jej długo, a następnie wygłosiła krótkie kazanie o surowych regułach i wyrzeczeniach czynionych w imię Wszechstwórcy.
- Chcę, żebyś wiedziała, moja panno - zakończyła - że zazwyczaj nie witam osobiście nowicjuszek. Niemniej nieczęsto zdarza mi się szlachcianka. Wezwałam cię po to, żeby ci uświadomić, że tutaj musisz zapomnieć o swoich wielkopańskich manierach. Ponadto - zaczerpnęła powietrza. - powiedziano mi, że jesteś krnąbrną i niezdyscyplinowaną dziewczyną. Postaram się, żeby to się zmieniło.
Nabożeństwa w kaplicy prawie nie pamiętała, potem była kolacja. Podano jakieś polane tłuszczem grudy. Zdziwiła się, jak one wszystkie mogą to w ogóle jeść. Ona sama nie była w stanie przełknąć ani kęsa. Po kolacji była jeszcze jedna modlitwa, a następnie wszystkie nowicjuszki udały się do łaźni. Było to duże pomieszczenie o zimnych kamiennych ścianach z rzędem umywalek i pryszniców. Zupełnie nie przypominało wyłożonych kolorowymi kafelkami ułożonymi w kunsztowne wzory łazienek w pałacu. Ponadto głupio jej było kąpać się tak przy nich wszystkich. Sypialnia również była wieloosobowa - niewygodne, sprężynowe łóżka stały w trzech rzędach w dużej, chłodnej sali. Koło każdego była szafka - istotnie mieściły się w niej wszystkie "jej rzeczy". Kiedy zgaszono światło słyszała przyciszone rozmowy - jej towarzyszki mówiły dziwnym dialektem, niektóre słowa przypominały almalicki, inne były dla niej kompletnie niezrozumiałe. Słyszała kiedyś podobnie mówiących ludzi, kiedy niania zabrała ją i Askara do wsi położonej niedaleko pałacu. Z pewnością umieścili ją tu wśród plebsu, by jeszcze bardziej upokorzyć. Ale ona to zniesie. Nie wyjdzie za paskudnego Hassana. Nawet jeśli miałaby tutaj zostać na zawsze... Na zawsze? Z trudem tylko powstrzymała łzy. Jeszcze by ktoś usłyszał. Zasnęła późno, roztrzęsiona i zmęczona.

***


Wytrwanie w tym zamiarze nie było jednak łatwe, o czym przekonała się już następnego dnia.
Obudzono ich przed świtem i spędzono do kaplicy, gdzie klęczały na zimnych kamieniach przez półtorej godziny recytując monotonne modlitwy. Kiedy wreszcie przyszedł czas śniadania siostra kuchenna wręczyła jej tylko szklankę wody ze słowami.
- Jej wysokość nie chce jeść naszej kaszy, zobaczymy jak dzisiaj będzie smakował obiad.

Powiedziano jej, że zacznie od dyżuru w pralni. Kiedy zobaczyła stertę brudnych ubrań wydało jej się niemożliwe, żeby zdołała to wszystko wyprać. Poza tym ona, Leila Al-Allaw Malik miałaby prać brudne uwalane ziemią sukmany tych chłopek? Kilka godzin później jej delikatne ręce były w niektórych miejscach zdarte do krwi, aż nadzorująca je siostra wolała ją odesłać, żeby nie plamiła tego, co pierze.

Na obiad tym razem były ziemniaki z jakimś sosem i coś, co przy dużej dozie wyobraźni można było nazwać kawałkiem mięsa. Kiedy jednak niosła to wszystko na swoje miejsce jedna z dziewczyn potrąciła ją. Zawartość talerza wylądowała na podłodze.
- Uważaj, jak chodzisz niezdaro - krzyknęła dziewczyna - myślisz, że tutaj wszyscy będą ustępować ci z drogi.
- Nie chciałam przecież... - wybąkała...
Kilkanaście dziewczyn popatrzyło na nią. Niektóre ze spojrzeń były wręcz wrogie.
- Co to za kłótnie! - skrzekliwy głos siostry kuchennej uciął narastającą falę docinków.- nasza panieneczka rozrabia. Dobrze więc. Za karę zostaniesz i posprzątasz jadalnię. Drugiej porcji oczywiście nie dostaniesz, może nauczysz się uważać.

***


Westchnęła cicho. Po całym dniu pracy w przyklasztornym ogrodzie bolały ją plecy, w dodatku siostra Eulalia okrzyczała ją, ponieważ zamiast chwastów zaczęła wyrywać młodą pietruszkę.
- I ty mi mówisz, że to są chwasty - podsunęła jej pod nos garść liści.
Pozostałe nowicjuszki w mniej lub bardziej otwarty sposób śmiały się z niej. Przez chwilę miała ochotę powiedzieć, że spytała przecież jednej z nich - Gertrudy, co należy wyrywać, a ona wskazała jej tę właśnie roślinę, zdecydowała jednak milczeć. Poudaje jeszcze idiotkę, tutaj i tak za taką ją mieli
- Ja...nie wiedziałam... Myślałam że tamto duże, ładne i zielone to warzywo a to tutaj...
- Nie wiedziałaś, mówisz. Zatem musisz się nauczyć. Przez następne dwa tygodnie będziesz pracować tylko w ogrodzie. Żadnych dyżurów w kuchni, czy sprzątania.

***


Ostrze noża wyślizgnęło się jej z rąk. Syknęła cicho, kiedy przecięło skórę pozostawiając czerwoną pręgę, z której szybko zaczęły kapać kropelki krwi.
- Mówiłam, żebyś obierała ostrożnie - westchnęła Jana.
Jana była starsza od niej rok, chociaż trafiła do klasztoru mniej więcej w tym samym czasie. Jej ojciec był szewcem, matka - praczką. Mieli jeszcze trzy córki - najmłodsza miała dopiero cztery latka, dwie pozostałe wydali za mąż. Jany nawet nie próbowali. Kiedy miała sześć lat jej ojciec wrócił pijany do domu i awanturował się. Zaczął tradycyjnie - od bicia żony, Jana próbowała zasłonić matkę i wtedy szewc odepchnął ją prosto w płonący kominek. Szczęśliwie nie wpadła do niego cała, jednak została poważnie poparzona. Pozostały blizny - przebarwione na czerwono płaty ściągniętej skóry, które nadawały prawej stronie jej twarzy makabryczny wygląd.
- Łatwo powiedzieć. Jeśli nie zdążymy obrać wszystkiego siostra Klara znowu nie da mi obiadu.
- Zdążymy, zobaczysz - Jana uśmiechnęła się do niej lewą połową twarzy.
Delikatnie wyjęła jej z ręki nóż, rozprostowała palce drugiej i sięgnęła po kubek z wodą.
- A siostrą Klarą się nie przejmuj - kontynuowała bandażując skaleczoną dłoń. - Jej matka była pomywaczką na dworze jakiegoś pana, który zrobił jej dziecko, a potem obie je wypędził. To dlatego ona tak nienawidzi szlachty... No, już lepiej?
Z lekkim ociąganiem skinęła głową, a potem odwzajemniła uśmiech.

***


Jej ojciec przyjechał do klasztoru po roku, na dzień przed złożeniem przez nią Małych Ślubów. Zaprowadzono ją do pomieszczenia przedzielonego ścianą, w której wybito zakratowane okno. Towarzyszyła jej siostra Genowefa, zażywna kobieta około pięćdziesiątki szczerze oddana służbie Wszechstwórcy. Była to zdecydowanie korzystna okoliczność.

Przez pierwszych kilka minut Selim przyglądał się córce. Odniosła wrażenie, że szczególną uwagę zwrócił na strój i ręce.
- I cóż powiesz, córko?
Spojrzała w górę, prosto w jego twarz. Milczała. Brązowe oczy ojca zwęziły się lekko.
- Mów, jak ci każę.
Selim mógłby przysiąc, że spoglądała na niego wyzywająco. Nie tego się spodziewałeś, prawda, ojcze?
- Odpowiedz, jeżeli nie chcesz, żebym...
- Nowicjuszka Leila, chcąc lepiej przygotować się do jutrzejszej ceremonii, złożyła śluby milczenia - wtrąciła się Genowefa. - Wszyscy powinniśmy je uszanować, na chwałę Wszechstwórcy.
Grymas, który wykrzywił usta dziewczyny mógł być uśmiechem triumfu. Nie możesz mi nic zrobić... sam mnie tu oddałeś...
- To twoja ostatnia szansa. Nie wrócę tu więcej.
Lekkie skinienie głowy.
- Skoro tak. - powiedział po dłuższej chwili, nienaturalnie spokojnym głosem - Rozumiem, że podjęłaś decyzję.

Następnego dnia, podczas ceremonii złożyła Małe Śluby, podczas której odebrano jej ostatnią rzecz, jaka należała do niej - jej imię. Od tej pory została siostrą Aletą.

***


Przez małe zakratowane okienko pod sufitem mogła zobaczyć kawałek nocnego nieba i kilka gwiazd. Wpatrując się w nie przez długie nocne godziny wyobrażała sobie, że jest tam, wędruje pomiędzy nimi, całkowicie wolna. Pamiętała, jak kiedyś jeden z nauczycieli powiedział jej, że tak naprawdę gwiazdy to ogromne kule rozżarzonych gazów unoszące się w pustce i ciemności. Była wtedy zbyt mała, by zrozumieć i zapamiętać co mówił dalej. A teraz pewnie nikt nie zechce mi wytłumaczyć - pomyślała z żalem. Tak - rozmyślania - to było najgorsze w tej karze - nie samo zamknięcie w celi położonej w piwnicy, nie kolejny przymusowy post tylko brak zajęcia. Już pierwszego dnia zaczęła tęsknić za pracą, którą przedtem tak przeklinała. Teraz nie musiała nic robić - i miała mnóstwo czasu na rozpamiętywanie. Najpierw wróciły wspomnienia, potem zaczęła zastanawiać się, jak wygląda jej życie teraz, jak będzie wyglądać za rok, dwa, dziesięć. Przeraziło ją to. Próbowała się modlić, ale nie bardzo jej to wychodziło. Nie potrafiła sławić Wszechstwórcy, który pozwolił, by znalazła się tutaj. Czasami zastanawiała się, gdzie teraz jest Askar, co robi... Nie miała z nim kontaktu odkąd odesłano ją do klasztoru. Zastanawiała się, co by było gdyby teraz wędrowała z nim gdzieś, przez Znane Światy. Szybko jednak uświadamiała sobie, że to przecież nigdy się nie spełni, nigdy stąd nie wyjdzie i nigdy już nie zobaczy brata. Po pewnym czasie nauczyła się odsuwać te myśli, kiedy stawały się zbyt bolesne i po prostu patrzeć w gwiazdy. Zdarzyło jej się parokrotnie, że po dłuższym czasie takiego wpatrywania traciła świadomość tego, gdzie jest i co się z nią dzieje. Jej myśli płynęły wolno, nieograniczone, nieukierunkowane, niedoprecyzowane. Tak, jakby nie istniał ani klasztor z jego grubymi murami, ani nawet cała planeta. Tylko przestrzeń.

Była już blisko tego stanu, gdy nagle niebo przesłonił cień. Ktoś pochylił się nad okienkiem.
- Pssst - poznała głos siostry Marty.
Sekundę później usłyszała ciche pacnięcie. Wymacała leżące na podłodze zawiniątko.
- Trzymaj się - szepnęła. - postaram się jutro też cos przynieść. A jak stąd wyjdziesz to akurat dojrzeją truskawki. Postaramy się, żebyś dostała dyżur w ogrodzie.

***


Siostra Adela przyglądała się jej uważnie już od pewnego czasu. Tego wieczora po nabożeństwie podeszła do niej i zaprosiła od swojej celi - położonej w zupełnie innej części klasztoru, przylegającej do biblioteki z jednej a ogrodu z drugiej strony.

Kiedy znalazły się u niej staruszka otworzyła starą, zakurzoną księgę. Dziewczyna dostrzegła staranne rysunki roślin i ich opisy. Zielnik.
- Szkoda mi ciebie, dziewczyno - zaczęła siostra Adela - Musisz pamiętać, że talenty otrzymujemy od Wszechstwórcy i grzechem jest je marnować. A ty jesteś bystra, zauważyłam to już na lekcjach łaciny. Dlatego też - kontynuowała - poprosiłam przeoryszę, by pozwoliła mi uczynić cię swoją następczynią. Z początku była niechętna, ale przekonałam ją. - podała jej książkę.
Dziewczyna wzięła ją od niej ostrożnie. Przesunęła palcami po pożółkłych stronicach.

***


Stała na środku kaplicy razem z innymi siostrami mechanicznie powtarzając słowa modlitwy. Gdy skończą recytować litanię do Proroka i Apostołów rozpocznie się właściwa część ceremonii - złożenie Ślubów Wieczystych. A potem... potem nie będzie już odwrotu. Wszechstwórco, wybacz mi, że nie chcę, tak bardzo nie chcę tutaj żyć...

Stukot otwieranych drzwi. Podniesione głosy.
- Nie możesz tutaj wejść, panie.
- Mogę i wchodzę - wydawało jej się, że poznaje ten głos.
Nie, to niemożliwe...odwróciła się gwałtownie.
- Askar! - wykrzyknęła i pobiegła ku niemu przez wypełniony światłem kościół.

***


Szła pod górę. Ścieżka wiodła przez oliwny gaj. Wciąż było wcześnie, pierwsze promienie słońca dopiero zaczynały rozbijać się o powierzchnię morza na dziesiątki migotliwych refleksów i żółcić zarysy wzgórz... Kiedy wreszcie wspięła się na szczyt rozejrzała się dookoła, pozwalając myślom zatopić się w pejzażu. Wybrzeże Świtu. Jej dom.

***


Pozwolił jej otworzyć oczy dopiero, gdy wysiedli ze skoczka. Rozejrzała się dookoła zaskoczona. Stali na szczycie wzgórza, które opadało łagodnie w stronę morza rozpościerającego się na wschodzie. Wiał lekki wiatr, pomarszczona powierzchnia wody rzucała w ich stronę błyski słońca. Północne stoki pagórka porastał piniowy las, południowe zaś przeznaczono na winnice. Od południa, zachodu i północy wzgórza ciągnęły się dalej. Widziała srebrzyste oliwne gaje i miasteczka z jasnego kamienia, ciemnozielone wstęgi w miejscach, którędy płynęły rzeki. Popatrzyła na brata z niedowierzaniem.
- I... to wszystko dla mnie?
Askar uśmiechnął się i przytulił ją mocniej.
- Podoba ci się, siostrzyczko?

***


- Więc mówisz, że chciałabyś się uczyć... - cioteczka Rachela pokiwała głową.
Wstała, podeszła do stolika i nalała im po jeszcze jednej filiżance hibiscusowej herbaty, potem wróciła z powrotem na wyłożoną poduszkami sofę. Jej ciemnozielona, długa suknia zaszeleściła lekko.
- Rozumiem, rozumiem doskonale. Wprawdzie ja uczyłam się wyłącznie w domu, ale Jud zawsze z rozrzewnieniem wspomina studenckie czasy. Znakomicie, że przyszłaś z tym akurat do mnie. Nedim może porozmawiać ze swoimi przyjaciółmi z AMANu, oni z pewnością coś doradzą. A Jud... och, koniecznie musisz się z nią spotkać. Pomoże Ci urządzić się jakoś na Criticorum, doradzi, co i jak pozałatwiać. Nic się nie martw. A teraz, co byś powiedziała na mały spacerek po ogrodach?

***


Judyta Gildensztern przypatrywała się uważnie siostrzenicy. Siedziały w gabinecie - biel, chrom i szkło. Zza ogromnej zajmującej całą ścianę szyby widziała wierzchołki wieżowców Acheonu, białe iglice wbijające się w ciemnobłękitne niebo.
- Ciekawe - powiedziała w końcu. Jej palce bębniły leciutko o powierzchnię stołu, jakby stukała w nieistniejącą klawiaturę. Zresztą laptop stał tuż obok, zamknięty. Wyłączyła go, kiedy jej sekretarka zapowiedziała Leilę.
- Jesteś pewna? To ogromne miasto, zupełnie inny świat, może wolałabyś jeszcze chwilę poczekać? - zrobiła króciutką pauzę, podczas której zdążyła poprawić niesforny kosmyk wyślizgujący się spod koka. - Odpocząć... Poukładać...
Dziewczyna uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Straciłam już dostatecznie dużo czasu.
Uśmiech złagodził ostre, drapieżne rysy twarzy ciotki Judyty.
- I to lubię - odpowiedziała energicznie otwierając laptopa. - Zaraz wydam odpowiednie dyspozycje.

***


We wpółprzytomnych oczach mężczyzny dostrzegła coś na kształt strachu, kiedy otworzył swój portfel. Zaczął nerwowo przetrząsać kieszenie, jednak najwyraźniej i tam nic nie znalazł.
- Czekam - suchy ton barmana nie pozostawiał ani cienia wątpliwości, że należność zostanie w ten czy inny sposób wyegzekwowana.
Schyliła lekko głowę tak, by włosy zakryły lewy policzek.
- Ja... - zaczął mężczyzna.
- Myślę, że nie powinno być problemu z zapłatą - powiedziała podchodząc do baru. - Ile się należy?
Barman wymienił kwotę, wyciągnęła pieniądze.
- Jestem szlachcicem, a nie że... - zaczął mężczyzna.
- Och, źle mnie pan zrozumiał - powiedziała. - Potrącę tę kwotę od pańskiej zaliczki, Don Diego Pablo Vasquez Bursanda de Aragon. Szukałam pana i powiedziano mi, że tutaj pana znajdę. Ale, cóż za niegrzeczność z mojej strony, nie przedstawiłam się jeszcze. Nazywam się Leila baronetta Al- Malik i tak właśnie się składa, że otrzymałam pałac na Istakhr i potrzebuję architekta. Jeśli oczywiście zgodzisz się przyjąć moją ofertę, panie.
- Moje imię już znasz, pani - mężczyzna ukłonił się trochę niepewnie, a potem pocałował ją w rękę. - Wybacz mi stan, w którym mnie znalazłaś. Obiecuję, że jeśli naprawdę zechcesz mnie zatrudnić to się już nie powtórzy.

***


Wyszedł jej na spotkanie. Od razu dostrzegła różnicę. Pamiętała go niechlujnego i nieogolonego. Teraz szpakowate włosy, miał spięte w kitkę, a bródkę przystrzygł według hazackiej mody. Odniosła też wrażenie, że jego pociągła twarz była jednak odrobinę pełniejsza niż ostatnio. Był szczupły, ale już nie chudy. Czarne eleganckie ubranie dopełniało wizerunku.
- Lady Leilo - uśmiechnął się od niej. - Czy zachcesz zobaczyć moje plany?
- Don Diego - odpowiedziała również z uśmiechem. - Oczywiście, że tak.

Patrzyła na szkice i słuchała jego słów zauroczona. Niemal nie poznawała swojego pałacu... Piaskowego koloru krużganki o pochyłych kolumnach ciągnące się wzdłuż fasady i na zewnątrz obu skrzydeł od strony lądu. Dwurożna wieża nad wejściem, mniejsze wieżyczki o spiralnie zakręconych wierzchołkach, okrągłe, umieszczone na zewnątrz budynku klatki schodowe również wsparte na kolumnach przywodzących na myśl bardziej budowle termitów niż ludzi. Od strony morza - falisty błękitny dach, okna o dziwnych motylich kształtach, pomysł wyłożenia wszystkiego ceramiką... Dalej - ogród schodzący tarasami do zatoki - na pierwszym wymyślna fontanna, na drugim - kaplica. Czarne bazaltowe bloki w piaskowej oprawie, dach z czerwonego, pomarańczowego i żółtego szkła, nad którym wiły się kształty przywodzące na myśl pnącza. Dalej - pawilony - znowu faliste dachy, dziwne okna, nietypowe wieże. Chciała tylko pomóc człowiekowi, w kłopotach, a okazało się, że znalazła prawdziwego geniusza.
- Diego - powiedziała w końcu. - Dostarczam fundusze i masz wszelkie pełnomocnictwa. Jeśli zrealizujesz swoje plany będę miała najniezwyklejszy pałac na Istakhr.

***


- Nie możecie ich jeszcze sprzedawać - młody mężczyzna o krótkich, kasztanowych włosach mówił szybko, podniesionym głosem. Wokół stoiska zaczęli gromadzić się gapie. - Są jeszcze na to za małe. Jeśli ktoś nie wie, jak się nimi zajmować...
Sprzedawca zaśmiał się tylko.
- Po pierwsze ich matka nie żyje a po drugie, zaoferowano mi za nie po 200 feniksów. - Jeśli zdechną, bo nikt nie będzie się nimi umiał zajmować, to jego strata.
Przepchnęła się przez tłum.
- No to ja daję po 210 i sprawa załatwiona.
- 230 - sprzedawca wyszczerzył zęby.
- 215 i i tak wyjdziesz na tym z zyskiem.
- 225 bo widzę, że zależy ci na tych kociakach, panienko.
- 220 albo szukaj innego nabywcy. Mam wakacje i nie zamierzam nadmiernie się denerwować.
- Stoi.
Kiedy już wręczono jej spory kosz, w którym zwinięte w kłębek spały dwie malutkie skerry zwróciła się do kasztanowowłosego.
- Jeśli dobrze słyszałam, potrafisz się nimi zajmować, panie. Może zechciałbyś udzielić mi kilku porad?
Mężczyzna uśmiechnął się do niej.
- Chętnie. A tak w ogóle to Brian jestem. Brian Wood. To może ja poniosę ten kosz…

***


Nowy asystent okazał się być mężczyzną bardzo młodym, niewiele starszym od nich. Dość wysoki, szczupły, ubrany w dżinsy i grafitowy golf mógł zostać spokojnie wziętym za studenta. Obrazu dopełniały długie, jasne włosy, które nosił rozpuszczone.
- Witam wszystkich. Nazywam się Sven Bjornson. - zmierzył audytorium lekko pogardliwym spojrzeniem zielononiebieskich oczu i zaczął rozkładać swoje papiery na katedrze.
- Kompleks byłego niewolnika, jak nic - szepnęła do siedzącej obok Dorothy.
- Jak państwo wiecie - kontynuował asystent - będziemy mieli zajęcia z analizy matematycznej. - przy ostatnich słowach wąskie usta Svena wykrzywił grymas.
- Dzisiaj zajmiemy się badaniem przebiegu funkcji. Niestety nie wiem, co zdążyliście już przerobić z panem Dwight'em. Dlatego zaraz się przekonamy, ile państwo umieją...

Pół godziny później państwo byli przekonani, że nic nie umieją. Za to uśmiech asystenta był coraz szerszy.
- Ja mam tylko jedno pytanie. - odezwał się odesławszy kolejną osobę na miejsce. - Jak państwo zdołaliście zaliczyć pierwszy semestr? A może - złośliwy uśmieszek nie schodził z twarzy Svena - ktoś na ochotnika? O, właśnie znalazłem takie ciekawe zadanie... Czy jest pomiędzy wami choć jedna osoba, która potrafiłaby je rozwiązać?
Tego było już za wiele. Wstała patrząc na niego wyzywająco.
- To może ja spróbuję.
- Pani...
- Leila Al-Malik.

Kolejne pół godziny i dwie zapisane tablice później skończyła liczyć.
- Całkiem nieźle pani poszło i wszystko byłoby dobrze... - głos Svena wręcz ociekał słodyczą. - Gdyby nie to, że tutaj... należało zauważyć, że ta funkcja spełnia kryterium Umberta i dlatego... - ciągnął coraz bardziej zadowolony, podczas, gdy jej nastrój gwałtownie spadał. - należało zastosować wzór Thornsona i przekształcić ją tak...- zamaszystym ruchem zmazał połowę tablicy i zaczął po niej pisać z nieprawdopodobną szybkością.

***


Zrezygnowana zamknęła zeszyt i zgasiła lampkę. Która to już noc spędzona na żmudnych przekształceniach? Nie potrafiła, no po prostu nie potrafiła tego rozwiązać. Starała się czytać podręczniki albo podpytywać ludzi ze starszych lat, ale coś wciąż jej umykało, tymczasem semestr dobiegał końca. Bjornson podyktował je na drugich zajęciach, lekceważącym tonem dodając, iż nie sądzi, by na tej sali znajdowała się osoba zdolna je rozwiązać. Gdyby jednak jego przewidywania okazały się błędne będzie skłonny zwolnić delikwenta z egzaminu. To było wyzwanie.

***


- Nie rozumiem dlaczego założył pan tutaj takie granice całkowania - na sali momentalnie zrobiło się cicho.
Zapowiadała się kolejna bitwa nieustającej wojny podjazdowej na linii Sven-Leila. Jak do tej pory górą zdecydowanie był asystent - mogła go co najwyżej dręczyć pytaniami, tudzież zgłaszać zastrzeżenia, ale nigdy nie udało jej się przyłapać go na błędzie. Niemniej i tak została bohaterką ich grupy. Ich pojedynki powoli stawały się tradycją.
- Co pani sugeruje? - zapytał chłodno.
- Mogę? - nie czekając na jego odpowiedź podeszła do tablicy.
Kiedy skończyła zobaczyła w jego oczach bezbrzeżne zdziwienie.
- Tym razem ma pani rację.
Powstrzymała cisnący się na usta uśmiech triumfu. Chciała grać dalej, choć było to ryzykowne.
- A skoro już tu jestem... Pamięta pan może zadanie, które pan podał na początku semestru. Otóż wydaje mi się, że zdołałam znaleźć rozwiązanie.

Kiedy skończył wypełniać kartę ocen podziękowała mu grzecznie, spakowała notatki i wyszła z sali.

***


Na twarzy Svena odmalowało się zdziwienie, kiedy zobaczył ją, siedzącą w drugim rzędzie. Nie było żadnej wątpliwości - to ona, pyskata almaliczka, która nieustannie się z nim kłóciła. Co robiła na jego wykładzie monograficznym, który przecież nie był obowiązkowy? Aż tak się na niego zawzięła? Z drugiej strony musiał sam przed sobą przyznać, że przynajmniej dzięki niej nie nudził się aż tak bardzo na zajęciach z analizy. Ponadto dziewczyna była bystra i czasami potrafiła wpaść na coś ciekawego. W końcu doszedł do filozoficznego wniosku, że najlepiej poczekać i zobaczyć, co z tego będzie.

Pukanie powtórzyło się.
- Proszę - podniósł głowę znad papierów i zobaczył ją w drzwiach.
Cóż za uparta dziewczyna, czego chce tym razem? Wskazał jej krzesło i poprosił, żeby usiadła. Zaczęła wyciągać z torby zapisane drobnym pismem kartki.
- Powiedział pan, że jeśli ktoś będzie zainteresowany przypadkami nietypowymi, może przyjść w godzinach konsultacji...

Sięgając po kalkulator przelotnie musnął jej rękę. Była tak zajęta pisaniem, że nawet tego nie zauważyła. A przynajmniej tak mu się zdawało. Kiedy spotkali się tydzień później też, niby przypadkiem, tym razem ona w tym samym momencie sięgnęła po długopis. Opuszki ich palców zetknęły się na chwilę. Szybko cofnęli ręce.

***


Było ciepłe czerwcowe przedpołudnie. Okna gabinetu wychodzące na obsadzony drzewami taras, były szeroko otwarte. Przyszła punktualnie, jak zwykle taszcząc ze sobą dużą teczkę pełną notatek i obliczeń. Czarne włosy, które lubiła upinać na rozmaite dziwne sposoby tym razem miała rozpuszczone. Przez chwilę przyglądał się jej uważnie. W końcu wstał.
- Zastanawiałem się nad pani oceną. - zaczął nie odrywając wzroku od jej twarzy. - Przez cały kurs wykazywała się pani aktywnością i zaangażowaniem, niemniej... - wyminął biurko i stanął przed nią - ...obawiam się, że moje podejście do pani może być nacechowane nadmiernym subiektywizmem. Widzi pani, jeśli postawię najwyższą ocenę studentce, w której się zakochałem...
Przez kilka sekund stała zupełnie nieruchomo, aż zdążył pomyśleć, że może źle zinterpretował jej zachowanie, czy po prostu się przeliczył. A potem nagle przytuliła go z takim impetem, że popchnięty w tył oparł się plecami o tablicę zamazując z takim mozołem liczoną przez niego całkę. Następne minuty upłynęły im na czynności, która wprawdzie, jeśli chodzi o wymowę z całkowaniem miała wiele wspólnego, jednakże była o wiele przyjemniejsza.

***


Staruszek spojrzał na nich z nostalgią, wspominając dawne lata. Uśmiechnął się pod wąsem i niby przypadkiem skręcił w ich stronę. Siedzieli na parkowej ławce objęci i zdecydowanie zajęci rozmową. Młody jasnowłosy mężczyzna tłumaczył coś z uśmiechem swojej dziewczynie. Ta dla odmiany miała ciemną cerę i czarne włosy, które wyraźnie odcinały się od bladoniebieskiej sukienki.
- Kwantowanie czasu i przestrzeni - przecież to totalna bzdura! - wykrzyknęła dziewczyna z przejęciem. - Przyznaję, Sven, że kiedy zagłębiam się w te wszystkie hipotezy... Albo teoria strun...ja się pytam co mi daje to, że zamiast kwarku będę rozpatrywać membranę drgającą w dziesięcio, jedenasto, albo, jak niektórzy sugerowaliby dwudziestoczterowymiarowej przestrzeni?
- Ech, Leilo, Leilo, jak zwykle jesteś niecierpliwa. To tylko modele, w dodatku starożytne modele. Poczekaj, aż przejdziemy do Teorii Symetrii Fazowej Wagabharaty...
Pomylił się, to nie była urocza para...to byli co najmniej... Odruchowo wykonał gest odpędzający złe i czym prędzej podreptał w swoją stronę.

***


Leżeli na materacu na środku jego mieszkania. Dookoła w różnych dziwnych miejscach, piętrzyły się stosy książek i notatek. Powoli uniosła głowę. Popatrzył na nią uważnie, trochę zaniepokojony.
- Na pewno wszystko w porządku, Lil?
- W jak najlepszym - odpowiedziała z uśmiechem. - Najbardziej, to się bałam, że nie będziesz zadowolony. Ja...
Pogładził ją delikatnie po włosach.
- Jak mógłbym nie być - przesunął palcami po jej nagich plecach. - Za to ja najbardziej bałem się, że...
Nie pozwoliła mu dokończyć. Pocałowała go, a potem odwróciła się i przesunęła tak, żeby leżeć obok niego na plecach, z jego ręką zamiast poduszki. Przez długą, bardzo długą chwilę milczeli wpatrując się w niebo, gdyż Sven mieszkał na ostatnim piętrze i zamiast sufitu miał przeszklony dach. Przypomniały jej się noce w klasztorze, wtedy też spoglądała w gwiazdy, nie przypuszczając nawet, że będzie oglądać je tak, jak teraz - czując ciepło leżącego obok mężczyzny, wsłuchując się w jego oddech i własny, uspokajający się puls. Był obok niej a przestrzeń zdawała się czekać na nich oboje.

***

Rzuciła mu się na szyję zanim jeszcze przestąpiła próg.
- Przyszła odpowiedź z Akademii Interatta!
- I? - zapytał, choć wiedział, zanim jeszcze zaczęła mówić. Była taka rozpromieniona.
- Nasz projekt wygrał! Lecimy na Ligheim!

***


Instytut Astrofizyki mieścił się w osobnej iglicy jednego z gmachów Akademii Interatta. Przypominał ogromny stalowosrebrzysty pień, niczym hubami obrośnięty płytami lądowisk a u góry zwieńczony platformą, na której ustawiono anteny komunikacjyne, odbierające dane z urządzeń pomiarowych na orbicie. Główne wejście prowadziło do ogromnego holu, gdzie pod sufitem unosiła się ogromna holoprojekcja układu galaktyk. Skierowali się od jednej z wind i pojechali na piętro wskazane przez terminal informacyjny. Niedługo później stanęli przed drzwiami gabinetu.

- Proszę, usiądźcie - niewysoki, szpakowaty mężczyzna w popielatym garniturze zapraszającym gestem wskazał na fotele. Sam również usiadł.
Ukradkiem rozejrzała się po jego gabinecie. Dość duże okno wychodziło na zatłoczone niebo i czubki wieżowców. Przy ścianach stały wysokie regały pełne książek i pudełek z kryształami pamięci. Z innych elementów wystroju i nie tylko warto wspomnieć zdjęcia mgławic, gromad gwiazd i galaktyk, sporą mapę gwiezdnej sieci i jeden z nowszych modeli komputerów. Nad biurkiem zauważyła kilka zdjęć - jedno przedstawiało Dorna w mundurze z oznaczeniami przewoźników, na drugim był znacznie młodszy i odbierał z rąk jakiejś kobiety puchar (sam puchar, jak zauważyła chwilę później, stał na jednym z regałów za szybą) zaś na trzecim stał razem z kilkoma innymi mężczyznami przed myśliwcem. Przypomniała sobie kiedyś, jak Askar opowiadał jej o tym modelu - był to jeden ze starszych projektów, charakteryzujący się tym, że jego pilot sterował konwencjonalnie, a nie przy pomocy neuroportów. W związku z powyższym latanie nim wymagało niesamowitego refleksu, stąd modele te zostały wycofane z produkcji, już jakiś czas temu.
- Jak się domyślam adiunkt Sven Bjornson i Leila Al-Malik. Nazywam się Hans Dorn i, jak oczywiście wiecie, będę waszym opiekunem naukowym. - odruchowo potarł krótko przystrzyżoną, szczeciniastą bródkę. Przez kilka sekund taksował ich wzrokiem, miał szare oczy o czujnym spojrzeniu. W pewnym momencie, odniosła wrażenie, jakby odrobinę pojaśniały. Uśmiechnął się do nich i wyciągnął rękę - Witam na Ligheim! Mam nadzieję, że będzie nam się dobrze współpracowało. A teraz chodźcie, przedstawię wam członków naszego zespołu.

***


Niebo nad Ligheim nigdy nie gasło. Nawet w samym środku nocy jarzyło się od reklam, świateł pojazdów i reflektorów. Szczęśliwie gmach Akademii był jednym z wyższych i jego wierzchołek znajdował się już w nieco spokojniejszej przestrzeni. Pracownia Maxa Callana i Akiry, mieściła się na ostatnim piętrze. Było to duże pomieszczenie z zaciemnianymi oknami. Tutaj również stały wszechobecne w AI regały, niemniej rzeczy na nich, oraz na biurku Callana mogłyby być świetnym przykładem, przy wyjaśnianiu pojęcia entropii - zwłaszcza w porównaniu z kątem Akiry, który śmiało mógłby posłużyć jako analogia dla temperatury 0 K. Całą jedną ścianę wypełniały mniejsze lub większe ekrany, przez które nieustannie przesuwały się serie danych, wykresy, obrazy. Pozostałe obwieszono mapami nieba i zdjęciami obiektów astronomicznych. Mężczyzna siedzący przy jednym z komputerów był ubrany w niebieską, flanelową koszulę w kratę i dość sprane brązowe dżinsy. Rude włosy w pełni zasługiwały na miano czupryny. Wpatrywał się właśnie w serie danych z radioteleskopów, po krótkiej chwili jednak wstał i podszedł do stojącego w kącie czajnika. Zrobił sobie herbatę, drugą filiżankę zaniósł siedzącej przy innym ekranie dziewczynie.
- Może czas na małą przerwę, Leila?
- Nie zapominaj, że na pojutrze mamy skończyć artykuł.
- Czy ty aby czasem nie przesadzasz - Max odwrócił jej krzesło. - Jak tak dalej pójdzie zamęczycie się tutaj oboje, albo... zaczniesz wyglądać jak Akiro... Włosy już masz czarne, tylko czekać, aż pewnego dnia obudzisz się ze skośnymi oczami.
Odwzajemniła jego uśmiech i przyjęła filiżankę. Oprócz drzwi wejściowych były także drugie - prowadzące do części technicznej, przez którą można było wyjść na dach. Co też uczynili zgarniając po drodze pracującego tam Akirę, a potem siedzieli pod ogromnym talerzem anteny popijając herbatę i opowiadając sobie dowcipy.

***


Pokój Finna Whittena i "jaskinia" Marka Veina mieściły się dla odmiany wiele pięter niżej. Oni sami zwykli żartować, że ktoś specjalnie rozdzielił ich grupę, słusznie przewidując mizerną wydajność pracy, w przypadku umieszczenia ich wszystkich razem. Zresztą - były też inne różnice (poza oczywiście regałami - AI musiała je kupić po ultraokazyjnej cenie, bo po instytucie krążyły legendy, że stoją nawet w słynnym na całą Akademię Dziekanacie Wydziału Stosunków Międzyrasowych). Pracownia Finna oklejona była plakatami z dziesiątkami wzorów i kilkoma tabelami cząstek. Papiery i kryształy pamięci były mniej więcej poukładane w stosy, jednak jedynie właściciel znał klucz, wedle którego je segregował. Susan zwykła mawiać, że nawet gdyby demon Laplace'a istniał nie byłby w stanie znaleźć niczego w pokoju Finna. Sercem pracowni był terminal głównego komputera Wydziału Astrofizyki - drugorepublikańskiej maszyny myślącej, jednej z lepszych, posiadanych przez AI. Finn zasadniczo spędzał tutaj większą część dnia, poświęcając się obliczeniom.

Zwróciła na niego uwagę niemal od razu. O ile Max przyciągnął ją otwartością i promieniującym od niego entuzjazmem Finn stanowił jego zdecydowane przeciwieństwo. Wysoki, czarnowłosy, ubrany zazwyczaj w czarny golf i spodnie sprawiał wrażenie osoby żyjącej we własnym świecie. Poczucie obcości potęgowała jeszcze pociągła twarz o dość ostrych rysach, wąskich ustach i lekko żółtawej cerze. Jeśli już opuszczał swoją samotnię najczęściej przemykał pod ścianami zatopiony we własnych myślach. Intrygował ją - więc przy pierwszej nadarzającej się okazji zapytała go, nad czym się tak zastanawia. Odpowiedział, chyba nawet ucieszony jej zainteresowaniem, że rozważa przypadek, w którym, ktoś nagle skopiowałby jego ciało i umysł, a następnie postawił "klona" naprzeciwko niego. Który z nich wtedy byłby nim i w którym momencie nastąpiłby "rozdział ścieżek"? Po kilkunastu miesiącach znajomości nie mogła powiedzieć, że jest jej przyjacielem jak Max czy Susan, ale stał się jej w pewien sposób bliski. Lubiła go słuchać, bo ich rzadkie rozmowy przynosiły zazwyczaj ciekawe przemyślenia.

- Jedziesz do rodziny na Lux Splendor? - zapytała go, któregoś grudniowego dnia, kiedy wracali gravibusem z AI, rozmawiając o urodzie miasta wieczorem.
- Tak, pojutrze...
- Czemu nie dzisiaj - przecież urlopy zaczynają się już teraz?
- Jadę tylko na dwa dni.
- Pokłóciłeś się z kimś w domu?
- Nie - uśmiechnął się - po prostu przyzwyczaiłem się do mieszkania samemu. Nie mam potrzeby towarzystwa.
- Już myślałam...Bo znam ludzi, którzy po prostu toczą wojny z rodziną
Finn utkwił spojrzenie gdzieś w przesuwającym się za oknami mroku.
- Ja chyba bym nie potrafił nikogo nienawidzić.

***


Susan zamknęła z drzwi swojego eleganckiego gabinetu z trzaskiem zupełnie nie pasującym do jej drobnej, delikatnej sylwetki, a już tym bardziej do wrażenia grzecznej, odrobinę zahukanej dziewczyny, które sprawiała na pierwszy rzut oka. Ale tylko na pierwszy - bo ktokolwiek poznał ją bliżej nie dał się już nigdy więcej zwieść gładko zaczesanym ciemnoblond włosom, okularom, czy skromnemu kostiumowi, jaki zazwyczaj nosiła. W istocie Susan była prawdziwym wulkanem energii i ... mniej lub bardziej uroczej złośliwości.
- Leila, Sven, długo będziecie jeszcze siedzieć? Bo właśnie wybieramy się na Stopierwsze...
- Z komunikatora dał się słyszeć najpierw gwar rozmów, a potem przebił się przez niego kobiecy głos.
- No ja już od dawna jestem na miejscu...a Sven, znasz go, kończy coś jeszcze.

Usadowiła się wygodnie na miękkiej sofie i pociągnęła łyk udającego drinka soku. Lubiła to miejsce - zresztą "Stopierwsze" było ulubioną knajpką ich wszystkich. Nieduża, przytulna, położona na tyle blisko Akademii, że dojazd był wygodny, a na tyle daleko, żeby nie miało się wrażenia siedzenia "pod" uczelnią. Ponadto było tutaj stosunkowo tanio. Kiedy przybyła Susan, zawzięcie kłócili się o działanie Wrót.
- Moim zdaniem koncepcja tuneli nadprzestrzennych jest prosta, logiczna i wygodna - kontynuował Max w jednej ręce ściskając szklankę piwa, a drugą energicznie gestykulując.
- Pozostaje jednak pytanie - czy te tunele są stale otwarte, czy Wrota musiałyby każdorazowo je wytwarzać? - wtrąciła swoje trzy grosze.
- Jeśli są stale otwarte to jak zmieniałoby się połączenia? - Susan ściągnęła płaszcz i usiadła obok Marka, który pisał coś na swoim laptopie. - Zaś każdorazowe ich tworzenie jest koszmarnie energochłonne.
- A właśnie, Mark, nie wiem, czy pamiętasz, że miałeś skończyć i wysłać program dzisiaj do północy... - Susie obdarzyła kumpla wyjątkowo uroczym uśmiechem.
- Spoko, spoko, nic się nie martw, zdążę - odparł Vein nie przerywając stukania w klawisze. - Jeszcze tylko muszę zapodać mu...
(Podziwiała go za ten niezmącony spokój. Kiedy na głowę waliły się terminy i wszyscy popadali w panikę, on zachowywał niewzruszoną pogodę ducha i pewność, że wszystko jest do załatwienia. I co najdziwniejsze - rzeczywiście jakoś mu się to wszystko udawało)
- Co byście powiedzieli na sterowane tunelowanie. - wtrącił się Akiro. - Manipulacje prawdopodobieństwem na skalę nie pojedynczych cząstek, ale całych obiektów.
- Tak, tylko gdyby ktoś znał taką technologię mógłby wszystko, może nawet stworzyć sobie własny Wszechświat - odezwał się znad klawiatury Mark.
- Kto wie, może właśnie tak zrobili...- zaczęła.
- Poza tym, wtedy raczej nie byłby to system wrót, tylko nadajników-generatorów. - wtrącił Finn, którego ostatnio coraz częściej udawało im się wyciągać do knajpy.
- ...Chociaż jeśli o mnie chodzi, najbardziej podoba mi się hipoteza zakładająca każdorazowe niszczenie wlatującego obiektu i odtwarzanie go z wirtualnych cząstek "na wylocie". Wrota robiłyby wtedy za coś w rodzaju ogromnego skanera i tak naprawdę pomiędzy nimi podróżowałaby informacja.
- Tyle, że musiałaby wtedy być szybsza od światła!
- Ale przecież niektóre teorie zakładają powiązanie niektórych cząstek tak, że zmiana stanu jednej powoduje natychmiastową zmianę stanu drugiej niezależnie od tego, gdzie ta druga się znajduje...
- Ale jak sama słusznie przed chwilą powiedziałaś, tylko niektórych...- odezwał się znajomy głos za jej plecami.
Zerwała się z miejsca omal nie wywracając czyjegoś piwa i przytuliła.
- No, już myślałam, że nie przyjdziesz. - dodała siadając ponownie. Tym razem na jego kolanach.

- Ależ Finn, przecież to skrajny determinizm! - lekko uderzyła dłonią w stół. To znaczy - miało być lekko, tymczasem usłyszała tylko chrupnięcie szybki komunikatora. A niech to...
- Owszem. Niemniej popatrz - wszystko ze wszystkiego wynika. Wszystko się ze wszystkim wiąże.
- Och, ja rozumiem że zarówno geny, jak i nasze doświadczenia determinują to, kim się stajemy, określają coś, co mogłabym nazwać profilem osobowości. Ale przecież zawsze pozostanie wybór, wolna wola...
- A może tylko wydaje ci się, że masz wybór, jednak to, co nazywasz podjętą przez siebie decyzją jest konsekwencją takiego a nie innego stanu twojego umysłu, zaś ten stan wynika z biochemii mózgu... Wszystko to, co robisz, jest mniej lub bardziej świadomą konsekwencją poprzednich twoich działań i okoliczności...przecież nie wstaniesz teraz nagle i nie zaczniesz krzyczeć... prawda?
- Nie? Wiem, wiem, jakbym teraz wstała i zaczęła krzyczeć to dlatego, żeby ci udowodnić swoją rację.
- Dokładnie.
- Ja natomiast sądzę - odezwał się zza jej pleców Sven. - Że przeceniacie wpływ biologii i środowiska. One określają tylko pewne parametry wyjściowe, zaś, co umysł z tym zrobi... To jak język programowania, który ma swoje zasady, ale jednocześnie przy jego pomocy można napisać dowolny program. Ludzie, których widzimy, to tylko maski, manifestacje zrealizowanych możliwości umysłu, który sam w sobie jest nieskończony i nieograniczony. Może stać się wszystkim, czym zechce...
- O nie, z tym to się już nie zgodzę...

***


- Susan, ratuj mnie!
- Coś się stało? - głos w słuchawce był wyraźnie rozbawiony. - Niech zgadnę, kolejna niezapowiedziana wizyta rodzinna.
- Dokładnie - jęknęła do słuchawki. - Właśnie dostałam maila od SI Marka...
- Ten jego program do rozpoznawania twarzy jest świetny... - wtrąciła Susan.
- Się zgodzę. Niemniej... Askar właśnie wylądował i usiłuje wydostać się z kosmoportu. Sądzę, że będzie u mnie najpóźniej za godzinę.
- Za trzy.
- Co?
- Niiiic... wiesz, zdarzają się czasem awarie w sortowni bagażu... A tak przy okazji, Akiro pozdrawia...
- Przekaż mu, że nie wiem, jak to zrobił, ale jest wielki...
Susan powtórzyła komuś jej słowa.
- Mówi, że wie o tym. - gdzieś w tle rechotało co najmniej trzech facetów - i dodaje, że ma w tym swój interes, bo przynajmniej na parę dni spuścisz Svena ze smyczy i kiedy my będziemy udawać grzeczne panienki oni urządzą sobie imprezę. No, to posprzątajcie swoje gniazdko, gołąbeczki i do zobaczenia wkrótce...

- Wybacz ten bałagan, braciszku, ale ostatnio miałyśmy sporo pracy na uczelni.
Susan przytaknęła ze smutną miną. Odgrywanie nieśmiałej i zakłopotanej studentki szło jej wyśmienicie. Askar zlustrował przedpokój i pozwolił zaprowadzić się siostrze do głównego pokoju.

- Nie wiedziałem, Leilo, że słuchasz vuldrockiego metalu - Askar z pewnym zdziwieniem przyglądał się okładkom kryształów pamięci ustawionych w gustowny stosik koło wieży.
- Och, tak się składa, że zaprzyjaźniony zakład poprosił nas o analizę widma dźwięków. Nasi współpracownicy badają zależność pomiędzy natężeniem i ilością kolejnych wyższych harmonicznych a psychologią recepcji i oceny muzyki.- głos Susan brzmiał chłodno, rzeczowo i profesjonalnie.

- Może usiądź, musisz być zmęczony...
- Tak, miałem drobne kłopoty w kosmoporcie.
Przybranie poważnego i współczującego wyrazu twarzy okazało się niemałym wysiłkiem, zwłaszcza, że Susan nagle zaczęła zachowywać się dziwnie. Przez kilka sekund spoglądała na przyjaciółkę zdezorientowana... potem nagle pojęła. Obejrzała się ukradkiem. Jasna owieczko... Na ramie regału, w którego stronę Askar właśnie zamierzał się odwrócić, dokładnie na wysokości jego oczu, wisiał powyciągany czarny podkoszulek. Wielkie białe litery układały się w napis "Pamiętaj o mnie, kiedy sypiasz sam, wilczku. Lil" Szybko złapała Askara pod ramię.
- Wiesz co, mam lepszy pomysł, może pójdziemy do kuchni. Przy okazji zobaczysz nasze nowe kafelki...

***


- Gdzie zgubiłaś Svena? - Max uśmiechnął się do niej na powitanie. - Za jakiś kwadrans będą tu wszyscy pozostali, dzwoniłem do nich, już jadą.
Posmutniała.
- Nie przyjdzie dziś. Twierdzi, że ma mnóstwo pracy.

- Doprawdy - odezwała się po dłuższej chwili milczenia. - Ostatnimi czasy mam wrażenie, że mieszkam z organiczną końcówką maszyny myślącej. Siedzi w pracy od rana do późnego wieczora, a jak przyjedzie do domu, pierwszym co robi jest włączenie komputera. Zazwyczaj nie udaje mi się nawet doczekać chwili, kiedy wreszcie idzie do łóżka, a jeśli nawet, to mruknie coś tylko i zasypia.
- Pamiętaj, że już wkrótce skończy swój pierwszy całkowicie indywidualny projekt. Może to dlatego?
- Właściwie, to możesz mieć rację, Max. Poczekam.

- Sven, ja rozumiem wcześniej, ale teraz skończyłeś już artykuł. Zresztą, co ty mi będziesz mówił. Popatrz na Marka - kończy dwa kierunki studiów, pracuje i w dodatku jeszcze ma czas na życie towarzyskie. A wiesz dlaczego? Bo mu się chce...
Popatrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem.
- A może to ty powinnaś zrozumieć, że to jest dla mnie ważne...
- Staram się...ale - zająknęła się i spuściła głowę. - Przecież kiedyś... Sven, nie możesz żyć tylko i wyłącznie pracą...

Stanęła za nim i przez chwilę przypatrywała się pojawiającym się na ekranie komputera równaniom. Poprawiła przewieszoną przez ramię torbę i otarła oczy.
- Sven - starała się, by jej głos brzmiał spokojnie. - Wyprowadzam się...
- Aha - odparł nie przerywając pisania.
Odwróciła się na pięcie i wyszła. Kilkanaście sekund później usłyszała jego wołanie, ale się nie zatrzymała.

***


- Wejdź - w głosie Susan wyczuła troskę. Wiedziała, że jej przyjaciółka od razu zorientowała się, o co chodzi. - Siadaj, napijesz się czegoś?

- Czy... jesteś pewna?
- Tak - odpowiedziała twardo. - To już koniec.
- Ja bym nie przesądzała...przecież byliście ze sobą ponad trzy lata....Może jakoś wszystko się poukłada...
Pokręciła głową z powątpiewaniem.
- Nie tym razem.
- Wiesz co... Powiem tak, zamieszkaj ze mną na jakiś czas i zobaczymy, co się jeszcze da zrobić. A jeśli nic, cóż, przynajmniej będziemy się dobrze bawić... Co ty na to?
Popatrzyła na Susan i pomimo wszystkiego, co się wydarzyło nie mogła powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu.
- Stoi.
- Świetnie. No to, od czego zaczynamy?
- Zaczynamy?
- Dobrą zabawę. Nie pozwolę ci przecież siedzieć tu i popłakiwać.

- Rozumiem, że tym razem nie uda mi się już ciebie namówić, żebyś została. - Susan patrzyła na nią poważnie.
- Nie. Widzę, że to naprawdę nie ma sensu. Muszę wyjechać.
- Zatem, gdzie teraz?
- Wracam na Criticorum. Może uda mi się wkręcić gdzieś do AMANu
- Na pewno, ciebie by nie przyjęli - uściskała ją i poklepała po ramieniu. - No to do zobaczenia.

***


Siedzieli przy stole w ogrodzie - młoda dziewczyna i starszy, siwy mężczyzna w brązowym garniturze. Właśnie wrócili z Al-Hary, gdzie razem pracowali i zaproponowała mu zatrzymanie się w jej pałacu. Raz, że mogli tutaj najlepiej odpocząć po dwóch miesiącach spędzonych na pustyni a dwa, w razie gdyby zaszła potrzeba kilka godzin lotu mechanicznym ptakiem i mogli znaleźć się z powrotem na stanowisku badawczym.
- Świetnie się tutaj urządziłaś, drogie dziecko - mężczyzna pociągnął łyk aromatycznej Al-Malickiej kawy. - Sam chciałbym mieszkać w miejscu takim, jak to.
- Och, to zasługa Diega - sięgnęła do patery z winogronami. - Zastawiam się tylko, co zrobić z ogrodem... samej niezbyt mi się to udaje. Słuchaj, Giovanni - poderwała głowę.- Jeśli chcesz, możesz tutaj zamieszkać. Urządzimy tutaj szklarnie, żeby móc hodować storczyki... Jeśli oczywiście się zgodzisz...
- Podoba mi się twoja propozycja - Giovanni popatrzył ponad jej ramieniem na migocące w oddali morze. - A w zamian za gościnę mogę zająć się urządzeniem twojego ogrodu.

***


Opowiadał o swojej podróży z takim entuzjazmem, że nawet udało jej się przez chwilę nie myśleć o rozstaniu ze Svenem. Diego potrafił mówić z taką pasją. Bardzo się cieszyła, że wpadła na pomysł zafundowania mu podróży po Znanych Światach. Dostał od niej pieniądze - jak je wydał - jego sprawa. Mógł sypiać w najlepszych hotelach, jeść w najlepszych restauracjach i zwiedzić niedużo, mógł też oszczędzać i zobaczyć więcej planet. Wybrał tę drugą opcję. Odwiedził swoją ojczystą Aragonię, a także Suthec i Vera Cruz. Opowiadał jej o rodzinnych stronach, pięknych kobietach, tańcu i muzyce, winnicach, warownych miastach i barwnym karnawale. Opisywał nietypowe religijne ceremonie na Gwynneth i tamtejsze ogromne puszcze pełne dziwnych zwierząt, chwalił piaskowo-kamienne ogrody, które zobaczył na Ikonie, podziwiał blask tysięcy lampionów na Święcie Świateł oraz niezwykłą architekturę Velisimilu. Szare Bysantium Secundus, elegancka Rawenna czy gorący Severus ożywały na zrobionych przez niego zdjęciach, szkicach i obrazach, których przywiózł ze sobą całe mnóstwo. Na koniec pokazał jej serię aktów.
- Są piękne - powiedziała, kiedy skończyła je przeglądać.
- Bo i piękne były kobiety, które mi pozowały... Oczywiście nie tak jak ty, Lady Leilo.
Popatrzyła na niego uważnie. Dostrzegł w jej oczach iskierki rozbawienia.
- Skoro tak, chodź ze mną. - powiedziała, porywając jego szkicownik.

Zatrzymała się w największej ze szklarń, gdzie hodowała najpiękniejsze storczyki oraz tygrysie lilie i kilka gatunków pnączy o dekoracyjnych, wijących się łodygach.
- Tak, tutaj chyba będzie najlepiej, zresztą, sam wybierz miejsce, przecież to będzie twój obraz. Nazwijmy go epilogiem twojej kolekcji z podróży.
Uśmiechnęła się do niego łobuzersko i zdecydowanym ruchem ściągnęła tunikę. Diego wyglądał na cokolwiek przerażonego.
- Leilo, jeśli Askar się o tym dowie...
- Cóż, nie będziesz mógł zatem zbytnio przechwalać się swoim dziełem. Niemniej wnosząc z tego co powiedziałeś wcześniej, o ile oczywiście nie były to tylko puste słowa nie przepuścisz takiej okazji.
- Nie, nie przepuszczę. - zaśmiał się cicho.

***


Usiadła i sięgnęła po fletnię. Pierwsze dźwięki były ciche i niepewne, niewiele różniły się od świstu wiatru... melodia wyłoniła się nagle, nabrała mocy. Pozwoliła jej się unieść.

***


Był poważnie ranny, nie bronił się zbytnio. Otworzyła jego umysł. Chciała wiedzieć - jak to się dla niego zaczęło, kiedy i gdzie go zwerbowano a przede wszystkim - co mu obiecano... Sięgnęła głębiej i nagle znalazła się w podziemnej komnacie...dalej był tunel - pulsująca, żywa ciemność... ciemność, która wzywała ją w głąb... tam czekały wszystkie odpowiedzi. Tylko za jaką cenę?

***


Biała sylwetka ze światła. Anunnaki. Powiedział, że odchodzi, ale zostawi im wskazówkę... pomoc... Popatrzył na nich wszystkich po kolei. Szukał? Oceniał? Wybierał? Jego wzrok zatrzymał się. Nie na Askarze, ani na Varii. Na niej. Poczuła, jak włosy na głowie stają jej dęba, kiedy coś wtargnęło do jej umysłu.

***


Negocjować, cholera jasna. Postąpiła ostrożnie kilka kroków, starając się oderwać wzrok od leżącego w drzwiach trupa żołnierza. Z zielonkawej mazi uniosło się coś na kształt kolumny, na której pojawiły się oczy.

***


Pistolety w obu dłoniach. Seria wystrzałów. Drony padały jedna za drugą, ale natychmiast ich miejsce zajmowały następne. Wiedziała, że gra tylko o czas. Kliknięcia spustu... brak amunicji... cholera... Odrzuciła nieprzydatną już broń. Symbiont wykorzystał to natychmiast... skoczył... przeszywający ból, kiedy zaostrzone odnóże wbiło się w nią i przebiło na wylot wychodząc obok prawej łopatki. Miała jeszcze ostatnią szansę - gdy upadała przygnieciona ciężarem obcego wyszarpnęła zza pasa Pazur Proroka zapalając go jednocześnie. Świetliste ostrze przecięło dronę na pół... Resztkami sił zepchnęła z siebie jego cielsko... Krwawiła mocno, wiedziała, że nie zostało jej już zbyt wiele czasu... Czy mogła coś jeszcze zrobić? Spróbowała przejąć kontrolę nad jedną z dron, licząc na to, że zdoła w ten sposób poczynić jeszcze jakieś spustoszenie. Jej myśli splotły się z myślami symbionta i nagle... poczuła jak coś ją wciąga... z rany na ramieniu zaczęły kiełkować oślizgłe zielonkawo-fioletowe pędy... czuła jak pełzną po jej skórze... Głos Varii "Odpalaj!" ostatnia myśl - cóż za przedziwny zbieg okoliczności, umierać z Pazurem w dłoni i zakażona przez symbionta...

***


Biegli. Choć oczywiście było już za późno. Płomienie ścigały ich kamiennymi korytarzami wykutego w skale klasztoru. Ktoś krzyknął "padnij", zareagowała automatycznie. Zobaczyła ją upadając - pędzącą ku nim ścianę ognia... A potem płomienie ogarnęły ją szaleńczą aureolą i był już tylko ból...

***


Niebieskie niebo nad pustynią. Żar. Gorący żwir. Więc po to ich ocalono, by tutaj pomarli z głodu i pragnienia? Popatrzyła na Aidę, tak drobną i delikatną, a jednak spokojną, opanowaną. Na Askara bała się patrzeć... bała się, że nie wytrzyma i się rozklei. Wszystkie wydarzenia na Stosie... inżynier... (potwornie wykrzywiona twarz...jego oczy, wpatrzone w nią zza płomieni)... kobieta konająca na słońcu... batożony palacz... wybuch... to było za dużo... Granica wytrzymałości została przekroczona. Czuła jak wszystko w niej pęka, rozsypuje się, rozpada... Miała ochotę klęknąć i wyć w rozpalone niebo... Ale wiedziała, że pozostała jej tylko zewnętrzność, pozory i jeśli teraz nie wytrzyma, jeśli nie zachowa spokoju dekonstrukcja się dopełni. Obserwowała Azima - jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, jak gdyby był w tej chwili daleko stąd...
- Nienawidzę bezsilności, nienawidzę bezsilności, nienawidzę bezsilności...
Azim popatrzył na nią przenikliwie.
- Popatrz na to z innej strony - bezsilność nic sobie z tego nie robi.

***


- Uspokój się Leilo, uspokój się Leilo, przecież ja umieram...
- W takim razie - Azim uśmiechnął się gorzko - mamy ze sobą wiele wspólnego...
Popatrzyła na niego zawstydzona - łysiejąca głowa, zaskorupiała, pękająca skóra na przedramionach... Wyciągnęła do niego rękę, uścisnął ją lekko. Pomyślała wtedy, że bardzo, tak bardzo by chciała, żeby to nie była tylko wisząca nad nimi śmierć.

Poczuła, że traci kontrolę nad swoim ciałem... Poderwała się strącając szachownicę i rozsypując figury. Vasilij i Moebius wybiegli z komnaty. Azim zatrzymał się w drzwiach. Odwrócił. Resztka jej świadomości wciąż walczyła - zobaczyła szybujący w powietrzu kryształ. Źródło mocy. Urka nie mogła go dostać. Chłodny dotyk kamienia. Nie! Szarpnęła się i przezwyciężyła obcą wolę. Wcisnęła kamień Azimowi do ręki. Zdołała tylko wykrztusić:
- Uciekaj i daj go Varii.

***


- Nie rozumiem dlaczego, ktoś chciałby to robić... rozłożyła ręce - przecież nie jestem nikim ważnym.
Vasilij spojrzał na nią uważnie - zależy dla kogo...

***


Lufa pistoletu wymierzona prosto w jej czoło. Potrząsnęła głową odpędzając natrętny obraz. Oczywiście pojawił się kilkanaście sekund później. Pomieszczenie, nieduże i bez okien. Krzesło przesłuchań, do którego ją przywiązano. Giorgij? I pistolet. Pierwszy obraz, który widziała po przebudzeniu, ostatni, który widziała przed zaśnięciem. Powracał, znowu i znowu i znowu... nie było godziny, by nie widziała go przynajmniej kilka razy. Pytała siebie, czy tak wygląda szaleństwo... Kolejna rozmowa. Kolejne pretensje Askara. Chciała krzyczeć "nie, nie możemy iść do Żelaznej Korony, jeśli to zrobimy zostanę pojmana, torturowana i zabita a ja tak bardzo nie chcę umierać..." Askar wściekły. Znowu nic konstruktywnego, żadnych nowych pomysłów. Zatem odwlecze się... będzie więc żyła kilka dni dłużej... Znów lufa przed jej oczami... drgnięcie palca na spuście, czy to już? co oni mi zrobią zanim mnie zabiją?
Milczała. Nie chciała go martwić. I tak miał mnóstwo problemów na głowie. Poza tym - być może zdołałaby go przekonać, żeby zawrócili... Nie mogła tego zrobić. Askar przyleciał tutaj w konkretnym celu. Ona też - przybyła tutaj za nim i dla niego. Chciała mu towarzyszyć i wspierać a nie osłabiać jego wolę. Askar był wojownikiem, nie powinien się cofać, ani wahać. Chciał rozwiązać sprawę Korony i zrobi to... nawet jeśli ona będzie musiała umrzeć po drodze. Nie powie ani jednego słowa. Będzie udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nikt się nie domyśli. Będzie się trzymać. Sama... zupełnie sama, czy nie widzicie co się ze mną dzieje, żaden z was... Tylko jeden jedyny raz, kiedy zbladła na widok Giorgija tam, na przyjęciu Vasilij spytał, czy dobrze się bawi... Ona jedna wiedziała ile kosztowało ją wtedy podejście do Decadosa, jak wiele musiała w sobie złamać, by usiąść do stołu razem z nim i przepić... I to, że kiedy zaczął ją dusić to się nawet ucieszyła, że już... Kiedy przymknęła na chwilę oczy powitał ją znajomy widok. Wylot lufy.

***


Askar spojrzał ciepło na siedzącą tuż obok niego Varię a potem na nią - z góry. Lekko pogardliwe wydęcie ust.
- Do niczego mi się nie przydajesz. Po co wy się tak właściwie za nami włóczycie !?

***


Uśmiechnęła się gorzko, wspomnienia przemknęły przez jej umysł. Na początku ucieszyła się, że zechciał opowiedzieć jej o próbach, jakim go poddano, gdy wstępował do Lux Splendor. W końcu tak dawno już nie rozmawiali. Kiedyś zwierzali się sobie ze wszystkiego, potem zaczął milczeć. Obiecał wyjaśnić sprawę swojego cienia. Nie zrobił tego.

"Jesteś dla mnie najważniejszą osobą w Znanych Światach i nawet nie chcę dopuścić do siebie myśli, że coś mogłoby stanąć między nami."


A jednak stanąłeś, ty sam, bracie - pomyślała. A na początku stanęło milczenie, pojawiło się, narosło, jak obły, zimny kamień. Askar zaczął mówić, zdławionym głosem pierwszą z wizji - pustynię...

A potem... potem opisał kolejną. I ona tam była. Miała urodzić kolejnego Niszczyciela Światów... Hakim złożył mu ofertę - odwieź siostrę do nas. Mazzarin kazał zabić. Askar mówił urywanie, niespokojnie, coraz szybciej. Kabinę statku, wpółprzytomną Leilę, która budziła się i prosiła o pomoc. "Nafaszerowałem cię narkotykami i skierowałem statek stronę słońca". I wydało jej się że przez moment usłyszała nawet w jego głosie cień dumy - patrz jak się poświęciłem dla Cesarstwa. Przeklęła wtedy w myślach Lux Splendor, organizację, która sprawdza, czy wstępujący do niej są w stanie zamordować na rozkaz i dla idei własną rodzinę.

"Wiem jednak natomiast, że niezależnie od tego, co robisz, w środku nadal jesteś moją małą, ukochaną Siostrzyczką, dla której byłbym w stanie zrobić wszystko. Wszystko."


Kiedyś, dawno temu powiedział jej, że trudno by mu było zaatakować demona, który miał jej twarz. Niedługo później groził jej śmiercią, gdyby ich zdradziła. Słowa, które niemal fizycznie ja zraniły. Pierwsza rysa na szkle.

To jednak nie był koniec. Kolejna wizja dotyczyła Askara-niewolnika Sinuhe. Była tam też Varia. Askar opisywał jej obcięte włosy. Jej zdaniem ton głosu i wyraz twarzy brata świadczyły, że widok ukochanej z obciętymi włosami poruszył Askara bardziej niż spalenie własnej siostry. Askar zresztą sam stwierdził, że to była najcięższa z wizji. Świetnie. Zatem mycie podłóg i picie szczyn było gorsze od zabicia Leili i jej dziecka. Że upokorzenie. Nie wiedziała. Wierzyła, że gdyby na szali było życie Askara zrobiłaby wszystko, czego by od niej zażądano nie zastanawiając się, nawet nie myśląc o upokorzeniu. To by zadziałało jak uruchamiający się samoczynnie algorytm.

"Siostro moja (...)Twoje miejsce w mym sercu jest niezagrożone. Pamiętaj o tym."


Varia... przypomniała sobie wieczór, kiedy była chora, kiedy uciekł od niej nawet jej cień przepowiadając rychłą śmierć. Kiedy wiedziała, że z jej ciałem dzieje się coś dziwnego i ten proces narasta. Siedziała wtedy cały wieczór z Azimem, grając w szachy. Skupianie się na rozgrywce przynajmniej częściowo zajmowało jej myśli, odwracało uwagę od strachu. Askar skontaktował się z nią przez komunikator i... w rozmowie wspomniał o "miłej i ciepłej" kolacji z Varią. Świetnie, zatem ona umierała, a on umawiał się na randki. A jeśli nawet, to mógł jej o tym nie opowiadać. Druga rysa na szkle. Miało być ich więcej.

Kolejne obrazy, próby... Jerycho... a na samym końcu - pakt z symbiontami, który miał zawrzeć. Symbionci obiecali poprzeć Cesarstwo w walce z Zakonem. Nie stawiali nawet zbyt wygórowanych warunków. Jednym z nich było jednak, by Askar został ich ambasadorem, ambasadorem-symbiontem. "Już prawie się zgodziłem...ale wtedy Varia powiedziała jedno zdanie."

Wiec to tak. Więc był w stanie zabić ją i jej nienarodzone dziecko, by wypełnić zadanie, a w sytuacji, gdzie nie wymagano od niego czegoś takiego, nie musiał Varii krzywdzić, wystarczyło opuścić... Nie zrobił tego. Jedno zdanie. "Środki nie działały. Co jakiś czas Leila budziła się i błagała o życie dla siebie i dziecka. Wiesz, jak mi było trudno..." Więc jej krzyki, jej prośby nie zmieniły jego decyzji, podczas, gdy jedno zdanie, jedno jedyne zdanie przekonało go, by zawiódł i sprzeniewierzył się ideałom, dla których "wcześniej" zabił Leilę.

"Posłuchaj, dla mnie zawsze byłaś najważniejszą osobą we Wszechświecie. I tak pozostanie. Nawet Varia nie jest w stanie zająć miejsca, które dla Ciebie mam w swoim sercu."


Tafla pękła. To był koniec.

***


Siedziała na krześle, Askar za nią z mieczem. Miał ją zabić, jeśli coś pójdzie nie tak. Zakonnik Kalinthi, skupiony, skandujący kolejne słowa egzorcyzmu, który miał wypalić z niej tę istotę. Narastający ból. Ręce zaciśnięte kurczowo na poręczy krzesła. Ostanie zdanie brata Jozafata, języki ognia owijające się wokół jej ciała.

***


Smuga świeżej krwi na podłodze. Szeroka i długa. Gdzieniegdzie czerwone odciski dłoni. Szła powoli, modląc się w duchu, by jej przeczucia choć tym razem się nie sprawdziły. Żeby nie znalazła w pokoju...

...Susan. Oparta o biurko, do którego się doczołgała. Jej laptop, krople krwi na ciekłokrystalicznym ekranie. Ręka, zaciskająca się kurczowo na komunikatorze... Podbiegła do niej, może jeszcze nie jest za późno... Poczuła ciepło ciała przyjaciółki, przez moment wydało jej się, że wyczuwa słabnący puls. Krew... tyle krwi... Rana... straszna rana, brzuch rozszarpany ostrzem. Ktoś, kto to zrobił chciał, żeby umierała długo. Susan...

***


Przez chwilę milczała, układając w myślach słowa. Nie było jej łatwo to zrobić, ale wiedziała, że tak należy. Przypomniała sobie tamtą rozmowę...

Wściekła wygarnęła mu wtedy wszystko to, co nagromadziło się przez kilka miesięcy, ze szczególnym uwzględnieniem wydarzeń z Mroku. Było tego sporo. Wysłuchał. Wyjaśnił, co uważał za stosowne. Nie pozostał też dłużny i wyliczył swoje zastrzeżenia. Ubodły ją jego słowa, ale jednocześnie poczuła szacunek. Jak mawiają "dobra stal dźwięczy, gdy w nią uderzyć". A już bardziej kolokwialnie Vasilij nie dał sobie wleźć na głowę. Pamiętała dokładnie, jak z wystudiowanym spokojem obwieściła mu, że lubiła go... a on na to zapytał "Tylko lubiłaś?". Wyczuła w jego głosie lekką nutkę zawodu. "Tak, tylko lubiłam" powtórzyła z satysfakcją. A następnie rozgoryczona, zirytowana i zjeżona, obwieściła mu, że niejeden raz miała ochotę zrobić mu krzywdę. W zamyśle to miał być cios, a także swego rodzaju spalenie mostu. I wtedy Vasilij zrobił coś, na co Askar nigdy by nie wpadł - roześmiał się i stwierdził, że w takim razie cieszy się, iż w tym przypadku "gildyjna" część jej natury przeważyła nad szlachecką dumą. Kompletnie ją to rozbroiło...

Wciąż zastanawiało ją jedno - dlaczego po tym wszystkim, czego z jej strony doświadczył miał ochotę spróbować raz jeszcze. Trochę nieśmiało popatrzyła na Vasilija. A potem przyznała się do błędu, przeprosiła za swoje wyrzuty i zachowanie. Inżynier nie zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Nie przejmuj się. Nie mam w zwyczaju chować urazy. - odparł z uśmiechem.

***


Stos. Tak, chciała tam wrócić. Chyba nikt tak naprawdę nie rozumiał dlaczego, zresztą ona sama nie do końca pojmowała swoje pragnienie. Kiedy Mazzarin zlecił im udanie się tam była przerażona. Przecież to lot prosto w ręce wroga, w dodatku prawie wszyscy byli psionikami... Powinni trzymać się z daleka od Azbestów. Potem nadszedł czas na spokojną rezygnację. Zanim wylecieli sporządziła testament. Wewnątrz, głęboko w środku czuła, że tam zginą.

Spalona słońcem planeta przywitała ich żarem. Tuż po ich przybyciu odwiedzili ich Avestianie prowadząc ze sobą "psa". Z trudem tylko powstrzymała drżenie, kiedy sprowadzony na granice zezwierzęcenia strzęp człowieka przyglądał się jej uważnie. On wiedział. Nazwał ją demonem. Czy to wystarczy by ją zabić? Jeszcze nie.

Markiza Aida przyjęła ja uprzejmie. Nie bardzo wiedziała jak zacząć... na usta cisnęło się "pani, jesteś Decadoską, z pewnością masz przy sobie truciznę...". Nie, to było zdecydowanie zbyt niegrzeczne .Lekko się jąkając wypowiedziała swoją prośbę. Markiza odparła, iż nie posiada żadnej, może jednak dać jej fiolkę narkotyku. Wyszła od Aidy ściskając ją w dłoni. To na wypadek, gdyby ją złapali. Kilka dni w mieście. Egzekucje. Potem podróż przez rozpaloną, spękaną pustynię. Tyle bólu dokoła niej. Tyle upokorzenia, upodlenia, rozpaczy i cierpienia. Klasztor. Demon, który opętał ją tak łatwo, omamił, oszukał wszystkie jej zmysły. Była jego zabawką, tak łatwo mu to przyszło a przecież myślała, że jest silna. O mało wtedy nie skrzywdziła Askara, Azima czy Vlada.

Sen, zielona planeta. Starożytne budowle, unoszące się nad nimi Skrzydłostatki i Lewiatany... Wspomnienie pokoju, dobrobytu, rozkwitu życia... Ruch, radość... potem nadchodząca wojna... Czarnowłosy mężczyzna o włosach splecionych w warkoczyki i lewiatan. Potem... kula, biała, świetlista, unosząca się nad pustynią, wyrastająca pod nią trawa. Zgromadzeni wokół Avestianie. Kiedy się obudziła w dłoni ściskała podłużny liść nieznanego jej drzewa.
Coś, co wywołało ten sen było blisko. Wezwało ich. Pokazało, że może być inaczej.

Odlot Vlada. Wybuch. Zawiodła. Popełniła błąd. Nie ona jedna wprawdzie, ale to nie zmieniało faktu.
Ciemność, spadanie poprzez ciemność. Dlaczego ciemność? Czyżby została potępiona. Tylko za co? Wtedy jeszcze na jej rękach nie było krwi, wiec jeśli wtedy nie zasłużyła na łaskę... Przebudzenie. Kto przywrócił ich życiu? Chciała wierzyć, że to Wszechstwórca. Ale czasami prześladowała ją myśl, że mogły to być demony, może byli im potrzebni żywi, by świadomie lub nie posłużyć jako część jakiegoś planu.

Odlecieli, nie - uciekli z planety pogrążonej w ogniu. Avestianie musieli udowodnić, że to oni są panami na tej planecie. Rozpoczęło się polowanie, zapłonęły kolejne stosy. Ich krew plamiła jej ręce.

Żarty o tym, że gdyby tylko mieć dość siły należałoby zniszczyć tę planetę, wypalić do cna. Unicestwić...

Korzeń, zabawka Urów, który otworzył się przed nią. Wołanie. Przeznaczone dla niej. Asteroida... Grota...tysiące sarkofagów. Srebrzystooki android. Opowieść o zagładzie Stosu - nie - Świata Środka. Ich dom. Zniszczony, zrujnowany, ale wciąż możliwy do odtworzenia... Życie ich wszystkich w jej rękach. Została wezwana, by ich ocalić.

Stos przeklęty. Stos błogosławiony. Miejsce gdzie umarła i gdzie przywrócono ją życiu. Gdzie przeszła przez ogień. Gdzie była świadkiem okrucieństwa, jakiego przedtem nie umiałaby nawet sobie wyobrazić. Gdzie dostarczono jej dowód na istnienie Wszechstwórcy, jedyny, niepodważalny, niemożliwy do zaprzeczenia. Stos skazany przez wszystkich na zagładę. Wszystkich, oprócz niej, która marzyła o jego odrodzeniu. Musiała tam wrócić. Uklęknąć na piasku, oddając hołd miejscu zagłady... a potem uczynić je miejscem odkupienia. Miała dość niszczenia, zabijania, wybierania mniejszego zła. Chciała coś odbudować.

Wpatrywała się tępo w trzymaną w ręce kartkę papieru. Nie rozumiała, nie chciała rozumieć. Odpychała od siebie myśli. Ale przecież wiedziała, wiedziała doskonale. Oczyma wyobraźni widziała ciała Yrian dryfujące w próżni. W świecie, w którym żyła widać nie było miejsca dla odrodzenia.

***


Zdarzało się to często - zbyt często, niemal za każdym razem, kiedy jego palce przesuwały się po jej szyi. Iskra myśli wybuchająca w pożar - wspomnienie ciała leżącego w medlabie Ox'a... nagłej chęci zrobienia sobie zdjęcia z własnym trupem... lodowatego dreszczu, kiedy uświadomiła sobie to pragnienie. Sine ślady na szyi tamtej Leili... Miękki dotyk dłoni, dłoni, które przecież kiedyś... Jej pytanie rzucone mu w twarz. Odpowiedział nie spuszczając wzroku, że nie wie i nic nie pamięta z tego, co się wtedy działo. Bezradność, gdzieś na dnie jego oczu. Czy to, co zabijał było jeszcze Leilą... czy z tamtej nie zostało już wtedy kompletnie nic... A czym byli oni... wtedy... czym uczyniła ich ta istota i Mrok? Czy musiała czynić... czy wystarczyło tylko zniszczyć bariery, rozedrzeć zasłony, uwolnić? Czasami miała ochotę wedrzeć się do jego umysłu i znaleźć tam to jedno wspomnienie - jego, pochylającego się nad poparzonym, bezwładnym ciałem, zaciskającego ręce... Tyle, że nie potrafiła odgadnąć, czy zniosłaby odpowiedź... Poza tym, wiedziała, że zawiodłaby w ten sposób jego zaufanie. I strach, jak cierń, że to nie był tylko czasowy efekt, że nie odwrócił się do końca, a jej ingerencja mogłaby go aktywować ponownie... Z drugiej strony... Przecież ona sama też niemal go zabiła - wtedy, na Ligheim, kiedy obudził się jej Cień... Chciała wycofać ramiona umysłu, ale one przestały jej słuchać... Widziała jak unoszą go do góry, dławią... Śmiech, gdzieś w głębi umysłu... Gest jej dłoni... zatrzymanej nagle na jego piersi, na śladzie ręki Kosiarza. Jej wina. Czemu nic nie może być proste, nawet to - myślała wtulając się w niego.

***


Niespodziewane zaproszenie Vasilija bardzo ją ucieszyło. Może chciał się jeszcze "odświętnie" spotkać przed ich odlotem na Ikonę?. Już na miejscu zdziwił ją widok wszystkich pozostałych. Zatem nie będzie romantycznej kolacji we dwoje... Szkoda... ciekawe co to za okazja. Chwila milczenia, żart Askara - "czyżby nowy awans?". "Właściwie to dostałem pracę."
Vasilij zaczął mówić z wzrokiem wlepionym w blat stołu. A już zwłaszcza unikał jej wzroku. Z każdym kolejnym słowem...Askar jakby jeszcze nie był pewien, choć raczej po prostu chciał usłyszeć jak inżynier, zaprzecza jego podejrzeniom "znaczy, wyjedziesz na dwa tygodnie...".
Potem...cisza... ich gratulacje. Ona sama nie mogła z siebie nic wykrztusić. Miała skłamać, że się cieszy? Obiecała mu kiedyś, że nie będzie robić mu wyrzutów. Zwykła dotrzymywać swoich obietnic. Nie mogła mieć do niego pretensji - przecież nie padły pomiędzy nimi żadne słowa. Oczywiście ona miała nadzieję na to, że to wszystko przyjdzie z czasem, zresztą sama nie była pewna własnych uczuć. Całkiem niedawno jednak, kiedy na Ligheim "demon" wskazał jego na kolejną ofiarę a ona była w stanie myśleć tylko o tym, że za każdą cenę nie pozwoli go skrzywdzić, zrozumiała, że go kocha... Cóż, on najwyraźniej nie podzielał jej uczuć. Nie zdobył się nawet na to, żeby porozmawiać z nią na osobności i może...wcześniej... A tak - przy wszystkich (czy nie zasłużyła sobie na coś więcej niż oni?) w miejscu publicznym (bo po co rozkładać to na kilka razy, zresztą przecież jest spora szansa, że Leila w takiej sytuacji nie urządzi mu sceny, albo czegoś równie niewygodnego). I na dwa dni przed ich wyjazdem, żeby nie musieć za długo potem patrzeć jej w twarz. Tchórz.

Więc to tak. Więc tyle. Toast. Podniosła kieliszek drżącą ręką. Wszyscy inni generalnie wyrazili smutne, bo smutne, ale wsparcie. O niej chyba nie pomyślał nikt... Sama, zupełnie sama. Chciała wstać i wyjść, szybko, zanim straci panowanie nad sobą, ale nie, byli szybsi - pozbierali się i wyszli. "Nie zostawiajcie mnie" - krzyczała w duchu "potrzebuję wsparcia, któregokolwiek z was, czy sądzicie, że po tym jak się teraz zachował może być lepiej, że teraz powie coś co odwróci całą tę sytuację... zmieni cokolwiek?". Vasilij siedział i milczał, ona nerwowo stukała w kieliszek.

***


Ozdobny papier zaszeleścił lekko, gdy rozwijała arkusz. Przez chwilę patrzyła przez okno - wschodzący nad morzem księżyc malował na pomarszczonej powierzchni wody rozedrgane srebrzyste symbole. Kochała to miejsce. Było jej przystanią, jej azylem, miejscem, do którego można wracać.

Zaczęła pisać - powoli i ostrożnie... dawno już nie używała Al-Malickiego alfabetu, ale trochę jeszcze pamiętała z lekcji kaligrafii. "Bracie..."

"Powiedziałam Ci kiedyś, że jeśli jeszcze raz powtórzysz, że to Ty dałeś mi Wybrzeże Świtu i w każdej chwili możesz mi je odebrać, nie będziesz miał mi czego odbierać. Powtórzyłeś."

Odłożyła arkusz i wyciągnęła inny - urzędowy. Tym razem pisała szybko i pewnie, był to dokument, w którym zrzekała się swojego lenna na Istakhr i zwracała je Askarowi. Podpisała się ozdobnie, tak, jak uczono ją w dzieciństwie.

Leila ibna Selim baronessa Al-Allaw Malik z Istakhr pani na Białych Piaskach

Uśmiechnęła się krzywo, odsunęła papiery i wyszła w noc.




Aby przeczytac poprzedni opis kliknij TUTAJ
Aby skomentować ten opis kliknij TUTAJ

POWRÓT