Volrath "Trzy Pazury"




Namiot był prawie pusty. Kobieta, mężczyzna i ich nadchodzące dziecko. Czas dłużył się niemiłosiernie. Krople deszczu odbijały się od rozmokłej ziemi. Ktoś kiedyś powiedział, że najważniejszą rzeczą w życiu człowieka jest przekazanie swych danych genetycznych dalej. W dniu gdy jego lud mieszał się z innym, dziecko czystej krwi stało się ważniejsze niż kiedykolwiek.

Stary opuszczony dom. I on, i jego Bóg. Ludzie schwytani w misterną sieć pająka. I on, i jego Bóg. Bieg i szaleństwo w oczach, kolejne kamienie skupiające się by tworzyć horyzont. I on, i jego Bóg. Odległość nie miała znaczenia. Pierwszy fragment wrócił tam, gdzie Patrzący mógł obserwować. Proste, czyste cięcie w coś, co kiedyś nazwane mogło być szyją. I on, jego szaleństwo i jego Bóg.

Już czas. Tak powiedziała jego żona. Modlił się w duchu do starych, czy też raczej zmienionych w nowych, Bogów. Modlił się do węża, tego którego jest wszelka wiedza, by jego syn był mądry. Modlił się do Mariny, tej która chroni lud Skey przed wszystkim co złe i podłe, by jego syn był waleczny i sprawiedliwy. Modlił się długo i z całego serca. By jego syn stał się ważny, stał się sposobem na uniknięcie nieczystości w sercach i duszach jego współbraci. Kobieta zaczęła krzyczeć.

Kolejne pokoje mijały. Kolejne fragmenty padały. Splamiony posoką, kurzem i wszelką nieczystością, biegł dalej. Ostatni pokój, bestia siedząca na tronie. Bestia i ginący wyznawcy oddający siebie, by ona mogła trwać. Był tam i on, i jego Bóg. Wykrzyczał słowa wezwania do ostatecznego starcia. I wtem pozostał tylko on, i jego Bóg stojący przed nim. Zawiódł, ostatnie co usłyszał to odgłos wystrzału. Po raz pierwszy od wielu lat pozwolił sobie na uśmiech.

Ostatni krzyk kobiety rozległ się w powietrzu. Z namiotu wyszła chwiejnym krokiem żona z dzieckiem na rękach. Będzie się nazywał Volrath, krzyknęła w przestrzeń. Twarze wpatrzone w znamię na prawym policzku obudziły jego oczy do życia. Spojrzał na świat i zapłakał. Tak jak jego ojciec, którego modlitwy zostały wysłuchane.






Tego czasu grasował po ziemiach ludu Skey potężny potwór. Bestia czarna niczym noc, wielka niczym dąb i pożądająca krwi ludu niczym wielka pijawka. Przeto rada musiała podjąć decyzje by działać niezwłocznie, nim bestia stanie się zbyt potężna. Zebrano zatem kwiat wojowników i wyszedł do nich Gerald i mówić począł. A mówił długo chwaląc historie starej ojczyzny, odwagę w starych wojnach i piękno dawnych czasów. Przeto na wojowników strach padł, czy aby podołają oni zadaniu, które przed nimi stawiano. Czy podołają legendzie która depcze im po piętach. I tak słało ich dwudziestu, i nie wiedzieli oni co odpowiedzieć.
Nocy ten zarządzono ucztę wielką by przed bitwą prosić Bogów o pomyślność. I było tak, że młody syn Geralda na beczce stanął by tancerkom się przyjrzeć. Padł wtedy na niego, i beczkę pod nim, światła promień. I odbił się on od jego znamienia. I wydawało się im, zgromadzonym, że oczy na jego policzku otwarte zostały na chwilę. Krzyk wtedy podniósł się okrutny gdyż wydawało się im, że z demonem jakimś mogą mieć nieprzyjemność. Wstał w minucie tej ojciec jego, i imię jego wymówił. Strach wtedy, niczym letni wietrzyk, po obecnych przeszedł, gdyż imię jego Volrath brzmiało.
Sięgnął wtedy Wolfgang, a wojownik to był straszny i dla wrogów okrutny, i rzucił w dziecko toporem swoim. Widział żem ten topór nieraz i unieść go nie potrafiłem. Potworna broń w głowę syna wodza trafiła, lecz zamiast wbić się, ino się odbiła. Poszybowała ona do właściciela swego i na dwoje twarz jego przecięła. Tak umarł Wolfgang potężny i mężny, niech duch ludu Skey przyjmie go do swego plemienia. Niech przyjmie!
Gdy ciało wojownika do pochówku przygotowywano wstał Wąż mądry i przebiegły. Na syna wodza spojrzał i rzekł swe mądre słowa. Dowodził on, iż znak od Bogów wszelakich to był i Volrath razem z wojownikami iść powinien na bestie, gdyż wybrany został. I wstało wtedy wojowników dziewiętnastu i głos swój, głos sprzeciwu, podniosło. Chłopak niedawno obchodził dzień jedenastych urodzin swoich, krzyczeli oni. I wtedy Gerald wstał i na syna swego spojrzał. Smutek w jego oczach widziano podobno, lecz jako że wódz nasz nieustraszony, to i potwierdzić tego nie potrafię. Spojrzał potem na Węża mądrego i przebiegłego i znak dał, iż przychylny do jego rady jest.

I tak, dnia następnego, dwudziestu wyruszyło by zgładzić tego, który dla ludu Skey zagrożeniem był.

Gdy słońce zbliżać poczęło się do morza wielkiego, na brzeg oni wyszli. Ciemności otaczać ich ze wszystkich stron jęły, więc obóz rozbili. I wstał wtedy Jorrick, zwiadowca szybki i sokolooki, i w lat się popatrzył. I powiedział on towarzyszom swoim, że w lesie tym zło wyczuwa. Poszedł więc do niego by onemu złu zapobiec. Gdy nastał ranek ino głowę jego znaleźli do drzewa przybitą. Tak zginął Jorrick, który w przeszłości przegonić wiatr mógł.
I ranka temu dziewiętnastu wyruszyło w drogę dalszą, grobem drogę swoją znacząc.

Kiedy gorąc zaczął się zbliżać ku kulminacji przed bohaterami wyrósł dom czarny, niczym myśli Avestian. Takoż zebrali się w jednym miejscu wszyscy i radzić zaczęli co robić. Nim skończyli wypełzła bestia z legowiska swego i życia pozbawiła pięciu z nich. Przeto uciekać oni musieli by życie na przyszłą walkę zachować. Siadło więc czternastu i wspólny cel poprzez Volratha młodego ich połączył. Wstali więc wieczora tego i do bram demona pukać zaczęli. I bój się straszliwy rozpoczął, którego żem nie widział bo ze strachu w rowie się schowałem. Mówią jednak że padali bohaterowie jako te muchy. Angstreim gdy swym toporem się zamachnął na pół, zębiskami bestii, przecięty został. Lengstreim nie rzucił nawet swym sławetnym młotem nim żebra jego z pleców mu nie wyszły. A gdy tylko czterech ich zostało podeszła bestia do młodego syna wodza i jedną łapą go pacnęła. Jednak on stał dalej i dłoń swoją na czole jej położył, słów pełnych mocy jakiś użył i tak znikło zło z ziemi Skey. Chwalmy Węzy mądrość albowiem ich przepowiednia się spełniła.

Dni później trochę wrócili oni do wodza. I spojrzał Gerald na syna swego, i opowieści wysłuchał. I wziął wtedy kryształu kawałek i położył jemu na brzuchu. I popatrzył na bok jego, gdzie szpony bestii zostały. I zadumał się mądry wódz, a później słowa wyrzekł.
"Od dziś będziesz się nazywać Trzy Pazury, synu mój. Z kryształu tego zaś przedłużenie Twych wyrośnie. Broń potężna i Twoja własna. Niech wszyscy poznają Twą siłę, wojowniku ludu Skey"

Później zaś świętowanie się zaczęło gdzie wszelkie trunki podawano. Ja też tam byłem i opowieść tą w wolnej chwili ułożyłem.








-Bal trwał w najlepsze. Goście tańczyli, nie było spisków czy przepychanek politycznych. Nikt nie zginął od trucizny, nikt nie został wyzwany na pojedynek, nikt się nie upokorzył, ani upokorzony nie został. Nie było osoby uwiedzionej bez miłości, nie było toastu wypowiedzianego na siłę. Tak, panno moich myśli, dane mi było to zobaczyć...

Pokój był niewielki, stół, dwa krzesła, łoże. Na nim leżały dwie postacie. Kobieta i mężczyzna. Miejsce jakich wiele było na Bizantium. Kobieta szpiegowała zapewne, mężczyzna dawał wyciągać od siebie informację.

-Tunele między wrotami mogą istnieć, sam kiedyś taki widziałem. Owalny korytarz o średnicy wejścia, i zarazem wyjścia z niego. Zbudowany z ciał, dusz i umysłów błagających o wolność. I my, ludzie którzy nic uczynić nie możemy, bo przyśpieszymy tylko to co nadejdzie. Widziałem to, panno moich myśli, widziałem wielokrotnie...

Kobieta odwróciła się na bok. Dotknęła jego policzka, przejechała palcami po znamieniu. Milczała. Krzesła w pokoju były proste, trzy nogi wykonane zapewne z jakiegoś włókna, oparcie pokryte brązowym materiałem. Na jednym z nich wisiał płaszcz.

-Widziałem flotę dowodzącą przez człowieka o spalonej twarzy. Setki okrętów, czarne smoki i ich większe wersje, przelatywały one gotując się do walki. Dowódca miał minę człowieka złamanego, czy wiedział że przegra, czy też był pewien że słono zapłaci za zwycięstwo. Nie wiem. Dostrzegłem zarysy przeszłości, panno moich myśli...

Stół był prostokątny, niewielki. Leżały na nim dwa talerze, resztki mięsiwa. Jedna strona stołu zachlapana została sosem. Na środku strzykawka, pusta. Kobieta pochyliła się nad twarzą mężczyzny, pocałowała w usta. Nie ponaglała.

-Widziałem bezmyślność ludzką. Widziałem jak ktoś stara się użyć coś, czego nie rozumie. Widziałem starszego statku niewidzącego błędu. Usłyszałem ludzi, którzy nadawali sobie moc Bogów. Wiedziałem, że to dzieje się teraz. I nie mogłem nic zrobić, panno moich myśli, nic zrobić....

Łoże w pokoju było dwuosobowe. Miękkie. Obok niego leżał przewrócony kieliszek. Naokoło rozlane wino. Kobieta spojrzała na mężczyznę z góry, zaczęła szeptać o przyjemności jaką jej dało to spotkanie. Jej dłonie powędrowały do skrytki w ścianie.

-Pokazał mi przyszłość, która miała nadejść. Pokazał mi koniec planety. Pokazał mi to jako radę. I dał mi czas, ogromne połacie czasu i możliwości bym zrozumiał co miałem zobaczyć, jak miałem to zobaczyć. Rozumiesz, panno mojego życia, widzieć można na wiele sposobów, bardzo wiele...

Biała ściana była całkowicie czysta. Pod dotknięciem dłoni kobiety otworzyła się skrytka. W środku była broń, strzelba. Pokazała mu ją, zaczęła powoli ładować ciągle się uśmiechając. Jej wzrok spoczął na jego prawym boku. Przecięła skórę paznokciem i zanurzyła palec w ludzkim ciele.

-Gdy raz poznałem przyszłość i zobaczyłem w niej swój los, widziałem ją znowu. Każdy skok był możliwością wielu rozwiązań, każda modlitwa wiązała się z bólem. Lecz widziałem pokój na Bizantium, dwa krzesła, stół, łoże i piękną kobietę która pozbawia mnie życia. Pięć, dziesięć, setki razy. Widziałem cień przechodzący się po jej piersiach, słyszałem głos anioła. Tak, panno mojego umysłu, przygotowałem się, przygotowałem bardzo dobrze....




Aby skomentować ten opis kliknij TUTAJ

POWRÓT